Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

RECENZJA: „Star Trek: W nieznane” [ZWIASTUN]

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Produkcja J.J. Abramsa w reżyserii Justina Lina - „Star Trek: W nieznane” już na ekranach kin. Efektownie zrealizowana wizja wszechświata przepełnionego polityczną poprawnością.

Przed ludzką potrzebą uporządkowania świata według jedynej słusznej wizji nie umkniesz. Nawet w kosmos. Legendarny U.S.S. Enterprise przemierza bezkresny wszechświat niosąc kaganek oświecenia zapalony przez międzygalaktyczną Zjednoczoną Federację Planet, której stolicą jest - rzecz jasna - Ziemia. Słynny statek kosmiczny podąża w nieznane, choć - jak to nam się uświadamia w najnowszej produkcji serii - nieznanego nie ma, jest tylko chwilowo niewidoczne. I już Federacja ten mrok wszystkim rozświetli!

„Star Trek: W nieznane” to trzynasta kinowa odsłona cyklu (trzecia po jego odświeżeniu w 2009 roku przez J.J. Abramsa), a jednym z największych atutów najnowszej produkcji jest oddanie ducha klasycznego serialu sprzed pół wieku, budującego podwaliny obecnego federacyjnego uniwersum. U.S.S. Enterprise kontynuuje kolejną, pięcioletnią misję; w gigantycznej kosmicznej bazie ma uzupełnić zapasy, a znużona załoga zyska nieco wypoczynku i nowych doznań. Zmęczony jest też kapitan James T. Kirk, który poważnie bierze pod uwagę zejście z pokładu i podjęcie pracy w administracji floty. Jak to w takich sytuacjach bywa, niespodziewanie pojawia się statek z uciekinierką z odległej planety, która prosi o wyratowanie jej rodaków z niewoli u okrutnego i demonicznego Kralla. Na pomoc może ruszyć tylko Kirk i jego załoga najlepiej wyposażonego statku Federacji. Wkrótce okaże się, że Krall i jego rasa to większe niebezpieczeństwo dla międzyplanetarnego porządku niż ktokolwiek mógł się spodziewać...

Na fotelu reżysera zasiadł tym razem Justin Lin („Szybcy i wściekli”), który od początku bierze się ostro do roboty. Raz dwa rozpędza film i nie zatrzymuje go ani na chwilę do ostatnich kadrów. Atrakcji jest tu co niemiara, tempo niesamowite, akcja rozsadza ekran, widowisko robi piorunujące wrażenie. Sceny batalistyczne są najwyższej klasy; co eksplozja, to większy bałagan, a jak bohaterowie się już wystrzelają, to w ruch idą pięści. Realizatorzy, histerycznie obawiając się, żeby dzisiejszy, pozbawiony cierpliwości widz nie odczuł sekundy nudy (bo a nuż podczas seansu zacznie szukać Pokemonów), bombardując obrazami zapominają nieco o treści, ale może i o to chodzi, by nie dać oglądającemu czasu na zastanawianie się. Łatwiej wtedy przełknie bombastyczne dialogi i frazesy podawane w charakterze odkryć. Nie dotknie go może również mniej niż symboliczne rysowanie postaci oraz zachodzących między nimi relacji. Nowocześnie, z werwą przedstawiona historia oraz popis wyobraźni autorów programów komputerowych oszałamiają na tyle, że niwelują niedostatki fabularne, a i przez dziury w logice przelatujemy bez kłopotu, niczym pocisk przez watę cukrową. Rzut na zmyślną i efektowną konstrukcję stacji kosmicznej Yorktown czy sekwencja ataku roju napastników na Enterprise zapadają w pamięć i pozostawiają w niezmierzonym szacunku dla możliwości współczesnej kinematografii. Warto też zauważyć, jak twórcy filmu od pierwszej sceny pomysłowo bawią się przy tym perspektywą, odległościami, tradycyjnym podziałem na to, co w górze i na dole, naszymi przyzwyczajeniami i myślowymi schematami. No i poczekać, jak z mocą przywołany zostanie hit - tak, tak - Beastie Boys.

Ramy stereotypowych postaci próbują też rozsadzić aktorzy, ale te okazały się jednak zbyt sztywne. Autorzy scenariusza pozwalają nam i odtwórcom ról komandora Spocka (Zachary Quinto) oraz doktora „Bonesa” McCoya (Karl Urban) pobawić się trochę ich szczególną więzią opartą na przeciwstawnych osobowościach- ich potyczki słowne bywają naprawdę zabawne - ale pozostali dostali do zagrania tylko to, co niezbędne. Jedynie Sofia Boutella jako Jaylah energią i świeżością daje autentycznego „kopa” figurze twardej, doświadczonej, zmuszonej do samotnego radzenia sobie z przeciwnościami dziewczyny. A Idris Elba jako Krall bardzo się stara.

Nawet jednak z powodu cytatu z Szekspira nie oczekujmy od wakacyjnego blockbustera grzebania się w zawiłościach charakterów ludzi i kosmitów, tym bardziej, że świat obejmowany przez Federację wypełniono tu tak dobrze znaną z naszego globu polityczną poprawnością: od kobiety na stanowisku kontradmirała po oficera Enterprise żyjącego w szczęśliwym homoseksualnym związku, wychowującym uśmiechnięte dziecko. Do tego otrzymujemy bezpieczne pokojowe przesłanie i federacyjne marzenie o jedności ponad podziałami, przeciwstawione mrocznemu zagrożeniu pragnieniem przywrócenia dawnych granic. Nie ma co się zastanawiać, wiadomo, co należy myśleć.

Trwają już prace nad czwartym filmem nowej serii. Niestety, bez energetycznego Antona Yelchina (wcielającego się w Pavla Chekova), który zginął w wypadku w czerwcu tego roku. Autorzy filmu przejmująco oddają też hołd zmarłemu w ubiegłym roku Leonardowi Nimoyowi (klasyczny Spock) oraz załodze pierwszego pełnometrażowego „Star Treka”. Może zatem w kolejnej produkcji bardziej skoncentrują się nie na tym, co widać, ale na tym co można poczuć? Bo chyba jeszcze potrafimy coś odczuwać...

OCENA: 4/6
Star Trek: W nieznane,
USA, sci-fi,
reż. Justin Lin,
wyst. Chris Pine, Zachary Quinto, Karl Urban

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki