Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Recenzja: „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” [ZWIASTUN]

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Frances McDormand w roli Mildred Hayes stworzyła kreację wybitną, naszpikowaną podtekstami, budując postać niejednoznaczną
Frances McDormand w roli Mildred Hayes stworzyła kreację wybitną, naszpikowaną podtekstami, budując postać niejednoznaczną Imperial - Cinepix
Film Martina McDonagha „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” uchodzi za faworyta tegorocznych Oscarów i wydaje się niemal pewne, że zgarnie najważniejszą statuetkę. Niesie bowiem to wszystko, co w kinie kochamy: emocje, prawdę, dramat, humor (nawet jeśli gorzki). I nadzieję. Której coraz bardziej nam brak.

Twórcy filmu od pierwszej sceny zarzucają na nas sieć. Samotna Mildred Hayes, z wypisaną rozpaczą na twarzy, jadąc samochodem boczną drogą na amerykańskiej prowincji mija trzy niewykorzystywane od lat billboardy. Zatrzymuje się, jakaś nowa myśl zajmuje jej umysł. Rezygnację zastępuje działanie. Kobieta podejmuje decyzję i od tej chwili wydarzeń nie da się zatrzymać, rozwój wypadków zaskoczy ją samą. A my obserwujemy to, co się dzieje z zapartym tchem, rosnącą fascynacją i autentyczną empatią. Historia z głębokiego Missouri staje się bliska, jak opowieść rozgrywana w gronie najbliższych.

Mildred Hayes straciła córkę. Dziewczyna została zgwałcona i zamordowana. Jednak po kilku miesiącach śledztwo nie ruszyło z miejsca, lokalnej policji wciąż nie udało się zatrzymać sprawcy. Przygnębiona bezsilnością matka wynajmuje trzy billboardy i zamieszcza na nich hasła-pytania do miejscowego szeryfa Billa Willoughby’ego. Z jej punktu widzenia nie zrobiono wszystkiego, by pojmać zbrodniarza; liczy, że publiczne sprowokowanie funkcjonariusza zmusi go do aktywności. Oczywiście ludzie, jak to ludzie - gdy czyjeś postępowanie odbiorą jako atak, przystępują do odwetu, a miejscowa społeczność natychmiast się podzieli i dorobi do konfrontacji własne interpretacje. Zapominając, że zwykle nic nie jest takie, jak myślimy.

Mający teatralne, dramaturgiczne doświadczenie Irlandczyk Martin McDonagh (filmy „In Bruges”, „Siedmiu psychopatów”, a przede wszystkim takie sztuki, jak „Królowa piękności z Leenane” czy „Kaleka z Inishmaan”) porywająco napisanym scenariuszem, z dużym wyczuciem psychologii zdejmuje kolejne maski ze swoich bohaterów, sukcesywnie odkrywa ich życiorysy, pokazuje to, co na początku jest ukryte. Nie ulegajmy pozorom, zajrzyjmy w głąb - zdaje się apelować. Każdy dźwiga swój bagaż, nosi własne problemy i sukcesy, nic nie jest jednoznaczne, inspiracje działań bywają bardziej skomplikowane niż się na wydaje. Mając niewiele danych, podejmujemy się ostatecznych ocen. I bardzo się mylimy. Ważna uwaga w dobie internetowych hejterów, błyskawicznego klasyfikowania innych, przekreślania za jeden błąd.

McDonagh wybornie składa bohaterów dramatu, wyposażając ich w bogactwo odcieni, złożoność osobowości i doświadczeń. Dba przy tym precyzyjnie o drugi plan, nie pomijając żadnej z postaci w nadawaniu jej charakteru. Ze swadą, pisarską jakością prowadzi swą opowieść, błyszcząc dialogami, pierwszorzędną konstrukcją, zwrotami akcji, zmiennością relacji pomiędzy postaciami, ich przeobrażaniem się, a może raczej ujawnianiem nowych pokładów usposobienia. Każdy element tej układanki jest doskonale dopasowany, nastroje zostały idealnie wyważone, a przecież punkt wyjścia - niewyobrażalna tragedia, czyli utrata dziecka - był trudną sposobnością do żonglowania konwencjami, nieustannego odwracania klimatu. Można się było śpiewająco wyłożyć, szybko potknąć, zatracić w grotesce lub emocjonalnym szantażu. McDonagh zaś dał nam trafną, silnie oddziałującą, w żadnym miejscu nie wypadającą z przemyślanego, efektownie rozpisanego traktu filmową literaturę piękną, z wieloznaczeniowym przesłaniem.

Mistrzowski okazał się również wybór aktorów. Frances McDormand w roli Mildred Hayes stworzyła kreację wybitną, naszpikowaną podtekstami, budując postać fenomenalnie niejednoznaczną. Współczujemy jej, stoimy po jej stronie, akceptujemy motywacje, ale przecież nie łatwo ją polubić, nie wszystkie zachowania wzbudzają naszą życzliwość. McDormand gra odważnie, zarazem finezyjnie, z perfekcyjnie dobranymi szczegółami. To zapewne kolejny Oscar dla „Trzech billboardów...”. Ale przecież są jeszcze Woody Harrelson jako szeryf Bill Willoughby, błyskawicznie i błyskotliwie rozprawiający się z naszym pragnieniem potępienia go jako leniwego policjanta zadowolonego z pielęgnowania swojej pierwszoplanowej pozycji w małomiasteczkowej społeczności. No i rewelacyjny, szeroko grający, z zawłaszczającą energią Sam Rockwell. Trudno oderwać oczy od tej drużyny.

Moc dzieła McDonagha zawiera się jednak i w nadziei, z którą nas pozostawia. Że wspólnotę, w której możemy się o siebie zatroszczyć, da się odbudować z każdego podziału. Działa to i na poziomie zbiorowości, i w mikroskali, „ledwie” dwuosobowym związku. Warto trzymać wyciągniętą rękę.

OCENA:
★★★★★☆

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri
USA/Wlk. Brytania,
komediodramat,
reż. Martin McDonagh,
wyst. Frances McDormand

ZOBACZ |Wydarzenia minionego tygodnia w Łódzkiem

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki