Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

RECENZJA: "X-Men: Apocalypse" [ZWIASTUN]

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
En Sabah Nur/Apocalypse (Oscar Isaac) w uścisku z Raven/Mystique (Jennifer Lawrence). Nauka z tego, że często działanie w pojedynkę jest mniej skuteczne, niż drużynowa współpraca
En Sabah Nur/Apocalypse (Oscar Isaac) w uścisku z Raven/Mystique (Jennifer Lawrence). Nauka z tego, że często działanie w pojedynkę jest mniej skuteczne, niż drużynowa współpraca Imperial - Cinepix
Na ekrany kin wszedł nowy film ze stajni Marvela - „X-Men: Apocalypse” w reżyserii Bryana Singera. Najstarszy i największy z mutantów prowadzony zamiarem zniszczenia świata i drużyna X-Menów

Tydzień bez premiery produkcji z komiksowymi bohaterami będzie czasem wolności i okazją do nawiązania kontaktu z rzeczywistością. W tym filmowym roku takich chwil jest niewiele. Można od tego zmutować...

W glorii sukcesu filmu „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie” w reżyserii Bryana Singera na ekrany wkroczył „X-Men: Apocalypse”, podpisany przez tego samego twórcę. Obraz zrealizowany według prostej zasady: jeżeli poprzednio demolowaliśmy całe miasta, to teraz rozwalimy glob, a główny wróg będzie największym, najpierwszym i najbardziej srogim z mutantów. A potem się zobaczy... Efekt na jednych zapewne zrobi piorunujące wrażenie, innych jednak znuży powtarzalnością i przewidywalnością. Twórcy filmu przemierzają bowiem przetarte szlaki i sprawdzone ścieżki. A gdy brakuje im pomysłu na rozwój akcji (bo jej zwrotów tu praktycznie nie ma), każą swoim bohaterom gadać, gadać, gadać i robić miny. Na fanów pewnie ciągle to działa, ale... staję po stronie tych, którzy uważają, że cykl potrzebuje świeżej krwi.

Tym bardziej, że w podążaniu do odkrywania przeszłości bohaterów serii docieramy do mutanta numer jeden, mutanta praojca wszystkich mutantów współczesnych - jego imię to En Sabah Nur lub Apocalypse (skryty za charakteryzacją Oscar Isaac). Mamy lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku, zimną wojnę, wyścig zbrojeń, radiomagnetofony i komputerową grę Pac-Man, a ten po tysiącach lat uśpienia wychodzi (dosłownie) spod egipskiej piramidy i jest zdegustowany światem, który zastaje. Głosi, że zdradziliśmy go dla fałszywych bogów, potrafimy jedynie prowadzić wojny i otaczać się niepotrzebnymi przedmiotami. Jedyną karą za taką postawę jest łomot. Mutant-protoplasta zaczyna od wysłania w kosmos ludzkiego arsenału broni jądrowej oraz obracania w proch (także dosłownie) samochodów, budynków i innych rzeczy „niepotrzebnych”, a przy okazji paru ludzi. Złość i rozczarowanie mu jednak nie przemijają, zbiera więc czwórkę pomocników (ponieważ żyjemy w czasach poprawności „jeźdźcy apokalipsy” reprezentują obie płcie) i postanawia zniszczyć całą ludzkość, a na jej zgliszczach zbudować nowy, lepszy świat. Rozmachowi przedsięwzięcia mogą się przeciwstawić tylko pozostali mutanci pod wodzą profesora Charlesa Xaviera (pewnie jestem w zdecydowanej mniejszości, ale moim zdaniem fatalnym jest w tej roli James McAvoy) i uwielbiającej chadzać własnymi drogami Raven/ Mystique (nieco już manieryczna, ale nadal wspaniała Jennifer Lawrence).

Nowy „X-Men” to jednak przede wszystkim zabawa dla tych, którzy uwielbiają pławić się w szczegółach i rozwodzić nad postaciami drugoplanowymi. Niemało tu mrugnięć okiem i cytacików, każdy z bohaterów dostaje swoją sekwencję. Najlepszą - Quicksilver (Evan Peters), lecz to też już było. Wolverine (spokojnie, Hugh Jackman) ma tylko epizod, ale za to z mocnym wejściem i rozlanym wiadrem krwi. Scenariuszowe dziury łatają Bestia (Nicholas Hoult), Cyclops (Tye Sheridan), Storm (Alexandra Shipp), Angel (Ben Hardy) i wprowadzający nieco dystansu Nightcrawler (Kodi Smit-McPhee). Najciekawiej zaś w tym towarzystwie poprowadzona jest Jean Grey (wdzięczna Sophie Turner), przechodząca najpełniejszą osobowościową przemianę i pokazywana nam jako posiadaczka potężnej mocy, której całkowitego ujawnienia doczekamy się pewnie w kolejnych częściach. I rzecz jasna dużo czasu na ekranie otrzymuje Magneto (Michael Fassbender), któremu zawdzięczamy polski wątek filmu. Pod imieniem Henryk ukrywa się w Prószkowie (tym koło Opola), pracuje w hucie i zakłada rodzinę. Nie byłby to jednak Magneto, gdyby miał odnaleźć nad Wisłą spokój. Tymczasem dla posłuchania polskich scen w amerykańskim filmie (Michael - szacunek za wysiłek) idąc na seans warto zrezygnować z wersji z dubbingiem...

„X-Men Apocalypse” to kino, które więcej zapowiada, niż daje. Miała być totalna destrukcja, a jest dość przeciętny zestaw efektów komputerowych. Zamierzano chyba również serię uczynić bardziej mroczną (mimo że słońce jest tu dawcą życia), ale to ciemność osiedlowej piwnicy. Powstał zbiór scen, w których przechodzimy od postaci do postaci, ale całość nie trzyma w napięciu, wyraźnie za to czuć presję zadowolenia jak największej grupy fanów oraz zarobienia pokaźnej paczki dolarów i euro. Oddawanie pola każdemu z bohaterów sprawiło również, że w relacjach między nimi brakuje emocji, do tego stopnia, iż finałowa walka, choć efektowna, szczególnie nie ekscytuje.

Całą tę rozsypankę jednoczy jednak potężny przeciwnik. Singer przekonuje, że choć w indywidualności siła, to dopiero drużyna i współpraca przenoszą góry i piramidy. To przesłanie warto z kina zabrać. Mając je na względzie można np. wygrać Euro 2016.

OCENA: 3/6

X-Men: Apocalypse
USA, sci-fi,
reż. Bryan Singer,
wyst. James McAvoy, Michael Fassbender

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki