Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

„Lovecraft” w Teatrze Studyjnym: Samo gęste [RECENZJA]

Róża Augustyniak
Studenci łódzkiej Szkoły Filmowej przedstawili spektakl dyplomowy inspirowany życiem i twórczością Howarda Philipsa Lovecrafta. Udany!

Miłośnicy mocnych wrażeń zamiast do modnego klubu na imprezę z cyklu „Samo gęste” czy „Biały dom”, w poszukiwaniu podobnych przeżyć mogą wybrać się na sztukę w reżyserii Łukasza Kosa do Teatru Studyjnego w Łodzi. „Lovecrat” to spektakl przeznaczony dla poszukującego i odważnego widza, właśnie przez „gęstość” wątków, a przede wszystkim środków użytych w inscenizacji.

Intrygująca postać amerykańskiego pisarza, autora powieści grozy i fantasy, twórcy mitologii Cthulhu, ugruntowała klimat tego, co zadziało się w „Studyjnym”. Mnogość bodźców sączy się każdym porem sceny i wypełza ze wszystkich zakamarków. Jeżeli założyć, że narkotyki w historii miewały wpływ na sztukę, „Lovecraft” można by nazwać „sztuką czasów mefedronu”. Pobojowisko na scenie „Studyjnego” przypomina najkoszmarniejszy „after” na kacu narkotykowym. Chwiejące się tekturowe ściany, drzwi pozbawione szyb, ofoliowane meble, korespondują z ciągłymi przeprowadzkami głównego bohatera i jego kłopotami finansowymi.

Pierwszym wątkiem sztuki są sceny z życia Lovecrafta i jego żony Soni. W spektaklu mnożą się pełne absurdu, pozbawione logiki sekwencje, ale na ich tle początek przedstawienia dłuży się i mam wrażenie, jest najmniej udany. Michał Styczeń w roli tytułowej, przywodzi na myśl bohatera z panteonu wybrańców, uciemiężonego i niezrozumianego przez epokę geniusza. Tłem dla jego działań są zmory z koszmarów, inspirujące go do tworzenia opowiadań i powieści. Styczeń w ciekawy sposób interpretuje tę postać. Jego zamglone, lekko rozmarzone oczy i wygląd spokojnego urzędnika w garniturze, odcinają go od potworów przywdziewających skórę jego rodziny i innych postaci.

Nie wszystko w spektaklu daje się łatwo uzasadnić - np. czy scena, w której Sonia zdejmuje majtki i myje nimi podłogę ma nieść jakieś szczególne przesłanie? Aleksandra Przesław, grająca żonę głównego bohatera, momentami nie radzi sobie z interpretacją złożonych i skomplikowanych partii tekstu oraz pokazaniem chwiejnej emocjonalności. Młoda aktorka prezentuje natomiast świetny warsztat ruchowy w scenie zwierzęcego tańca, w masce Lovecrafta.

Odważnym pomysłem było przełożenie tekstu Roberta Bolesto na język teatru, który być może lepiej sprawdziłby się jako kanwa filmu? Nie wiem, czy młodzi aktorzy mieli szansę poradzić sobie z tak obciążonymi ontologicznie i psychicznie postaciami, które przyszło im grać, co absolutnie nie stanowi o ich brakach. Być może do podjęcia tak wymagającej próby potrzeba więcej doświadczenia. Łukasz Kos postanowił iść jednak z duchem czasu i postawił na rozwiązania charakterystyczne dla teatru postmodernistycznego, pokazując, że im więcej się dzieje, tym lepiej, nawet, gdy łatwo zgubić kierunek i zapomnieć, po co się jest na scenie.

Reżyser wstawił aktorów w rozpadającą się przestrzeń, gdzie wraz z drażniącą muzyką z pogranicza agresywnego techno i odgłosami dochodzącymi zza kulis - seksu wymieszanego z oazowym śpiewem, mają oni dać świadectwo swoich umiejętności. Narastający absurd zaskakująco sprawia, że w pewnym momencie zaczynamy delektować się „wypadkami”, które obserwujemy na scenie. Ciężko utrzymać uwagę na historiach ujętych w krótkich etiudach, które przeplatają się ze sobą wbrew jakimkolwiek prawom. Autor inscenizacji zastosował m.in. zabieg zmultiplikowania ról i wprowadził postaci historycznych - przywołuje Tomasza Malickiego i królową Jadwigę, opowiadającą historię swojego życia, śmierci i losów pośmiertnych. Grająca tę postać Agata Turkot wciela się także w kobietę-księdza popijającą wodę święconą z kubka termicznego i seksowną kelnerkę Azję. Na uwagę zasługuje zdecydowanie duet cioć - Lilki i Anny (Karolina Sawka i Sergiusz Olejnik). Wymazany „ciastem” na twarzach tandem współpracuje ze sobą z lekkością, ma spory potencjał komediowy i wzbudza zdecydowanie najbardziej pozytywne emocje.

Pod całym tabunem efektów, historia nieco niknie, pozostawiając w widzach niepokojący klimat inspirowany pracami Lovecrafta. „Niech wreszcie dojdzie do ogólnej masakry” - mówi główny bohater, a każda scena tego spektaklu podszyta jest napięciem i mroczną energią, każdą kończy i zaczyna wybuch. Aktorzy rzucają meblami, polewają się krwią, krzyczą, wklepują w twarz ciasto. Jeśli powiem, że na scenie jest mężczyzna w staniku z doklejonym tyłkiem, kobieta-ksiądz prowadząca wózek inwalidzki, olbrzymie mleczne kły głównego bohatera lądujące na pierwszym planie, dźwięki fekalne, wino i papierosy, a to wszystko nie wylewa się tylko ze sceny, ale atakuje widza również z ekranu i w postaci projekcji na ścianach - będzie to zachętą do obejrzenia spektaklu?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki