Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lament, czyli pełne pasji, wiary i nadziei poczynania osobnego aktora

Dariusz Pawłowski
20 czerwca od g. 18 w AOIA będzie można zobaczyć "Diva Show" i "Projekt Diva" - monodram Kamila Maćkowiaka i film pełnometrażowy o kulisach tworzenia spektaklu
20 czerwca od g. 18 w AOIA będzie można zobaczyć "Diva Show" i "Projekt Diva" - monodram Kamila Maćkowiaka i film pełnometrażowy o kulisach tworzenia spektaklu Dona Sołtysiak
Łódzki aktor Kamil Maćkowiak opowiada nam o swojej fundacji, nieustannych wątpliwościach i mocy przekonania, że dokonało się słusznego wyboru. I ludziach, którzy sprawili, że bardziej siebie polubił.

Popularny i lubiany przez widzów aktor Kamil Maćkowiak decyduje się pewnego dnia zrezygnować z etatu w Teatrze im. S. Jaracza i powołać fundację artystyczną, by produkować spektakle teatralne i działać na własną rękę. Czy z dwuletnim doświadczeniem Fundacji Kamila Maćkowiaka zdecydowałbyś się jeszcze raz na ten krok?

(długa cisza). Tak, choć pewnie z mniejszym entuzjazmem, a na pewno z mniejszą naiwnością. Dwa lata temu wydawało mi się, że wiara, zaangażowanie i determinacja czynią cuda. Dziś wiem, że drogę przecina tyle czynników niezależnych ode mnie, iż potrafi to podciąć skrzydła. Jednak, jeżeli w podtekście jest pytanie, czy żałuję tego, co zrobiłem, to nie, nie żałuję. Dowiedziałem się bardzo dużo o sobie, nauczyłem się nowych rzeczy i zgromadziłem wokół siebie ludzi, których w innych okolicznościach bym nie poznał.

Pierwszy pochwyt za skrzydła zimnej realności to konieczność samodzielnego zdobywania pieniędzy na przedsięwzięcia fundacji. Leżą one na ulicy?

W poszukiwaniu pieniędzy wydeptuję obecnie wiele ulic i odwiedzam wiele miejsc, ale jakoś ich nie widzę. Może nie potrafię szukać. Przyznam szczerze, iż zakładając fundację, myślałem, że będzie łatwiej. Że nasze pomysły, zapał, a i jakiś tam mój dorobek będą nam otwierać drzwi. Co zabawne, odnoszę wrażenie, że wiele osób myśli, iż Maćkowiak naprawdę robi na swojej fundacji pieniądze i pławi się w luksusie. Tymczasem przez dwa lata funkcjonowania fundacji dostaliśmy dwukrotnie dofinansowanie z Urzędu Miasta Łodzi na dwa spektakle: 60 tysięcy złotych na "Diva Show" i 40 tysięcy złotych na "Amok". Koniec.

Szału nie ma.

Każdy, kto zna teatralne realia, wie, że nie są to kwoty pozwalające na przygotowanie produkcji z prawdziwego zdarzenia. Nie mam offowego rodowodu ani offowych ambicji. Chciałem robić spektakle, które będą miały poważną promocję, jak największą grupę odbiorców, będą wpisywały się w nurt jak najbardziej profesjonalnego teatru. Nie chcę oczywiście przez to powiedzieć, że teatr offowy nie jest profesjonalny, ale dopuszcza on więcej kompromisów i widz usprawiedliwia, że na przykład siedzi na podłodze i nie dostaje takiego produktu, jakiego oczekuje w teatrze instytucjonalnym. Od początku założyłem, że idziemy w tę stronę - tworzymy teatr; kameralny, intymny, ale od strony organizacyjnej, produkcyjnej jak najbardziej profesjonalny. Dlatego wspomniane sto tysięcy złotych na dwa spektakle to pieniądze niewystarczające na przygotowanie pełnego przedstawienia. I dlatego te spektakle robiłem ja. Nie chcę tu, broń Boże, robić z siebie ofiary, bo ja naprawdę jestem beneficjentem tej fundacji, w tym sensie, że mam coś swojego, autorskiego i doceniam to. Ale bolesne jest to, że nie stać mnie na wynajęcie reżysera, żeby zaprosić kilku aktorów i zrobić coś większego niż monodram czy sztukę dwuosobową.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

A gdzie ci prywatni sponsorzy, którzy w nowej Polsce mieli być?

Hmm, sam chciałbym wiedzieć. Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, to byłbym dużo szczęśliwszym prezesem. Bo pomimo wielu wysłanych e-maili, spotkań, nie udało nam się pozyskać żadnego sponsora, który chciałby partycypować w naszych przedsięwzięciach. Może nie umiemy. A powiedzmy sobie wprost, czasem chodzi o wsparcie kwotą tysiąca, dwóch. Mamy, i to jest ważne, sponsorów barterowych, którzy pomogą nam w reklamie, wydrukują plakaty i tym podobne. Ale problemem jest brak pieniędzy na produkcję spektakli, na utrzymanie fundacji. Z drugiej strony może też jest tak, że to się trochę za szybko rozrosło. Robiąc "Divę", nie spodziewałem się, że za dwa lata będę już miał cztery spektakle, grupę ludzi wokół mnie, którzy mają pasję i chcą pracować. Oni, i mówię to z pełnym przekonaniem, są największą wartością fundacji i moim sukcesem. Oni są ze mną bez profitów, bez wynagrodzeń, zatem z innych powodów. I te inne powody pomogły mi też na siebie spojrzeć z innej strony. Zobaczyć nie tylko tego kapryśnego, trudnego, konfliktowego Maćkowiaka, czyli łatkę, na którą pewnie częściowo zapracowałem, ale która też została mi przypięta. I dlatego tym mocniej teraz ubolewam nad tym, że nie mogę tym ludziom dać kolejnej pracy, że nie może robić czegoś nowego, choć pomysłów i projektów mamy mnóstwo.

Ile zatem procentowo w prowadzeniu fundacji zajmuje działalność żebracza, polegająca na poszukiwaniu pieniędzy, a ile artystyczna?

W tym sezonie w ciągu miesiąca zrobiliśmy dwie premiery: "Amok" w listopadzie i "Ławeczka na Piotrkowskiej" w grudniu. Liczyłem, że do końca sezonu zrobimy jeszcze jedną premierę. Ale od stycznia trwa szukanie pieniędzy. Nie dostaliśmy w tym roku dofinansowania z Urzędu Miasta, a szkoda, bo myślę, że zaproponowaliśmy ciekawy projekt. Pozostaje chodzenie, proszenie...

I widz.

To prawda, prowadzimy nieustanną i sumienną walkę o widza. Nie tylko w przypadku każdego przedstawienia, ale by zaistnieć w pełni na teatralnej mapie Łodzi. Bo wiele osób ciągle identyfikuje mnie jako aktora "Jaracza" albo myśli, że nie ma mnie w Łodzi, albo nic nie wie o fundacji. Jednym ze sposobów na przyciągnięcie do naszego teatru jest różnorodność. Dlatego staramy się balansować od ewidentnej rozrywki, jaką jest "Ławeczka", przez "Divę", spektakl specyficzny, łączący stand up z psychodramą i będący jak dotychczas naszym największym sukcesem frekwencyjnym, po "Amok", który tematycznie i wizualnie jest większym wyzwaniem dla widza. To, czego się obawiam, to presji, że aby się utrzymać, będę podejmować decyzje artystyczne, które nie będą już decyzjami artystycznymi, tylko biznesowymi. Już wiem, że aby fundacja prze-trwała, muszę zrobić kolejny monodram. I wcale nie dlatego, że mam tak rozpieprzone ego i chcę być na scenie sam ze sobą. Ale tylko sam mogę sobie napisać tekst, wyreżyserować go i zagrać bez honorariów. Mam już dwa pomysły na monodram: jeden ciekawy i ambitny, a drugi niekoniecznie nie ciekawy, ale absolutnie komercyjny, komediowy. I zastanawiam się, który wybrać. Menedżer i producent we mnie już dawno zdecydował: robimy rozrywkę. Ale Maćkowiak aktor i artysta wolałby zmierzyć się z zupełnie inną tematyką. Sprawy artystyczne zajmują mnie teraz najmniej, bo bym mógł się nimi zająć, musiałbym móc sobie na to pozwolić. Czy nie robi się nam jednak z tego lament frustrata?

Konkretne kwoty to nie lament, tylko twarda rzeczywistość.

Weźmy przykład "Amoku", dofinansowanego kwotą 40 tysięcy. Połowę tych pieniędzy zainwestowaliśmy w reklamę - mieliśmy billboardy, citylighty, plakaty i inne formy. Gdybym chciał wynająć reżysera, musiałbym wydać pozostałe pieniądze. A trzeba przygotować choćby najskromniejszą scenografię. Nie mamy własnych pracowni, wszystko trzeba gdzieś zrobić, przewieźć. Do tego dochodzi mnóstwo innych elementów, które sprawiają, że robić profesjonalny teatr za 40 tysięcy to naprawdę wyzwanie. W tej sytuacji nawet gdy nie chcę, to zostaję sobie sam, bo nikt nie będzie tego ze mną robił za darmo. I ktoś może teraz pomyśleć, że Fundacja Kamila Maćkowiaka eksponuje tylko Kamila Maćkowiaka. Ale na dziś nie mam pieniędzy, żeby mogło być inaczej.

Z drugiej strony kogo Fundacja Kamila Maćkowiaka ma eksponować...

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

To nie tak. Ja bardzo bym chciał zapraszać jak najwięcej osób do współpracy. Takie zresztą było założenie, że fundacja nie będzie przedsięwzięciem polegającym na tym, iż to ja będę tylko grał. Nie wiem, czy powinienem zdradzać jakiekolwiek nazwiska, ale na przykład pani Dorota Kolak wyraziła chęć współpracy, zgłosiło się też do mnie wielu młodych kolegów aktorów, którzy chcieliby coś z nami zrobić. Fundacja nie ma ambicji realizowania tylko rzeczy związanych z moją osobą i mówię to bez żadnej kokieterii. Wiadomo, że na początku na mnie zbudowaliśmy repertuar, bo taka była konieczność. Ale jeśli miałoby to tak dalej wyglądać, to nie tylko publiczność się mną zrzyga, ale sam się sobą zrzygam. Bez nowych bodźców nie ruszymy z miejsca.

Szukasz innych doznań, poza fundacją?

Na szczęście mam inne możliwości i gram również w warszawskich teatrach: Polskim i Polonia, co w tej sytuacji jest dla mnie odpoczynkiem. Komfort bycia tam tylko aktorem, elementem spektaklu, jest dla mnie niesamowicie oczyszczający. Bo w fundacji nagle muszę dopilnować wielu rzeczy, sprawdzić, czy na pewno jest wszystko przygotowane, czy jest papier toaletowy w łazience dla widza, czy jest wystarczająca liczba krzeseł, czy dobrze jest przygotowana scenografia, czy ustawiono projekcje, poziomy muzyki, czy jest już charakteryzatorka, zrobić wszystko to, za co w teatrze odpowiada ileś tam osób. A dopiero potem mogę wyjść na scenę i grać.

Do jakich spektakli uciekasz w Teatrze Polskim i Teatrze Polonia?

W Teatrze Polskim gram w "Karnawale, czyli pierwszej żonie Adama" Sławomira Mrożka w reżyserii Jarosława Gajewskiego postać Adama i prezentuję mój monodram "Niżyński", który fundacja odkupiła od Teatru imienia Jaracza. W Teatrze Polonia Krystyny Jandy gram zaś w sztuce "Kolacja kanibali", którą napisał Vahé Katcha w reżyserii Borysa Lankosza. Być może będą też kolejne tytuły. Szczególnym spektaklem jest oczywiście "Niżyński", bo sam się zmieniłem i jest to inne przedstawienie, w stosunku do tego, co pamiętają widzowie w Łodzi, a i publiczność warszawska inaczej na nie reaguje. Cieszę się, że mamy ten spektakl w repertuarze fundacji.

Ile osób tworzy z Tobą fundację?

To mała grupa. W tej stricte fundacyjnej jest pięć - sześć osób, do tego dochodzi kilku wolontariuszy. To nie są ludzie, którzy żyją z fundacji, ale robią to po swoich zajęciach, mają też swoje sprawy. To są różne osobowości, różne emocje. Sam się czasem dziwię, że w dzisiejszych czasach są jeszcze ludzie, którym się tak chce.

Po takim tyglu z fundacją zasypiasz czy się wyłączasz?

Pod koniec każdego dnia sprawdzam, czy sprzedały się dodatkowe dwa, trzy, cztery bilety. Gdy byłem aktorem w teatrze, nie zajmowało mnie to aż tak. Dziś wiem, że jeżeli nie sprzedamy 70 - 80 procent widowni, to jesteśmy na granicy opłacalności przedstawienia. Z tym na pewno budzę się i z tym zasypiam. To jest dziś dla mnie najbardziej frustrujące - że więcej przestrzeni we mnie pochłaniają sprawy organizacyjne niż artystyczne. Uczę się też tego, że nie można przewodzić jakiemuś przedsięwzięciu, być jego animatorem i zrzucić odpowiedzialności na innych. Co zrobiłem na początku. Wtedy umowa była taka, że ja się zajmę częścią artystyczną, a fundację poprowadzą inni. Okazało się, że nie da się tak. Musiałbym mieć wielu pracowników. Zatrudnionych.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Czy masz wrażenie, że zmieniły się trochę Twoje relacje z widzem? Że ten, który przychodzi na Twoje spektakle zrobione w fundacji jest innym widzem niż w "Jaraczu"? Może na swój sposób bliższy?

Sądzę, że tak. Już sam fakt, że przychodzą na monodramy, wyzwala takie poczucie. To też jest niebezpieczne. Bo trzeba pilnować granicy kokieterii widza. I nie mam na myśli tylko mizdrzenia się do niego, ale również myślenia jego kategoriami, stawiania sobie za główny cel zaspokojenia widza. Wiem, że do kolejnych swoich produkcji potrzebuję reżysera, który mnie złapie za mordę. Bo ja autor, reżyser, wykonawca i w dodatku producent już nie mam nad sobą zupełnie nikogo. To pułapka. Niestety, wyjście z niej, w przypadku produkcji fundacji, znowu związane jest z pieniędzmi na honoraria.

A jak traktują Cię obecnie reżyserzy? Sypią się propozycje, czy uznali, że masz teraz fundację, więc sam sobie radzisz?

Dwukrotnie musiałem zrezygnować z propozycji ze względu na fundację. Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że mam tonę scenariuszy filmowych na biurku. Myślę, że jest takie przekonanie, że sobie świetnie radzę. Moją maską na relacje z ludźmi jest zachowywanie pewnej siebie postawy, nie- odsłanianie swoich problemów. Ale wtedy ludzie nie pomogą ci, bo są przekonani, że tej pomocy nie potrzebujesz. Fundacja sprawiła, że zacząłem siebie trochę bardziej lubić. Ostatnie dwa lata w "Jaraczu" były takie, że ja już sam ze sobą nie mogłem wytrzymać. Bo mam świadomość swoich wad. Po tylu latach terapii nawet mój pies miałby jakąś autorefleksję. I bardzo potrzebowałem nowego otwarcia, nowego miejsca, w którym będę mógł coś budować. Zobaczyłem, że potrafię być za coś odpowiedzialny. Trwa jakiś proces. Nie chciałbym jednak teraz też, żeby fundacja zamknęła się na Kamila Maćkowiaka, a ja na fundację.

Czy rodzi się czasem w Twojej głowie myśl, że miejscem Fundacji Kamila Maćkowiaka niekoniecznie musi być Łódź?

Rodzą mi się różne pomysły. Nawet takie, że miejscem Kamila Maćkowiaka nie musi być Fundacja Kamila Maćkowiaka. Ja mam trochę naturę ucieczkową i kiedy ilość problemów zaczyna mnie przerastać, rodzi się we mnie pragnienie ewakuacji. Nie ukrywam, że w tym sezonie już kilka razy myślałem o tym, czy jest sens to ciągnąć. Kiedy kolejny raz odbijasz się od ściany, rośnie frustracja i przerażenie, co będzie dalej. Cieszę się, że przygarnął nas Akademicki Ośrodek Inicjatyw Artystycznych i że od dwóch lat mamy tam scenę. Ale żeby się rozwijać, potrzebujemy więcej wieczorów, więcej możliwości grania, a - co zrozumiałe - w tak złożonej instytucji nie jest to możliwe. Zaczęliśmy się rozglądać za możliwościami lokalowymi. Trzymają nas wiara i publiczność.

A czy trzyma Cię miasto Łódź? Czy czujesz jego wsparcie?

Muszę docenić dwukrotne dofinansowanie naszych spektakli przez miasto. Ale czy miasto chciałoby też wspierać ewoluowanie naszego teatru? I to nie teatru Maćkowiaka, bo to nie o to chodzi, fundacja nie jest prywatnym przedsięwzięciem. Mam na myśli kolejną, odmienną scenę teatralną, wzbogacającą ofertę i znaczenie kulturalne miasta. Tego nie wiem. Boję się, że to zależy od tylu czynników, iż nie potrafię się w tym odnaleźć.

Jak widzisz więc przyszłość?

Daję sobie jeszcze rok. Rok, który zadecyduje o losie fundacji. I moim. Albo pójdziemy do przodu, albo będę znowu szukającym miejsca aktorem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki