Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Litzmannstadt Ghetto: co dzień walczyli o życie [ZDJĘCIA]

Anna Gronczewska
W getcie każdy dzień był walką o przeżycie
W getcie każdy dzień był walką o przeżycie archiwum prywatne
W Litzmannstadt Ghetto więziono 200 tysięcy Żydów. 157 tysięcy było łodzianami. Jak podają szacunkowe dane ocalało od 5 do 12 tysięcy ludzi. Reszta zginęła w hitlerowskich obozach zagłady. 29 sierpnia przypada 68. rocznica likwidacji getta - pisze Anna Gronczewska.

Jest jednym z niewielu żyjących dziś więźniów Litzmannstadt Ghetto. Wspomnienia z tamtych, tragicznych lat ciągle wracają i nie chce o nich zapomnieć.

- Jestem jak ostatni mohikanin - śmieje się 89-letni Lolek Grynfeld, łodzianin, który dziś mieszka w Holon koło Tel Aviwu. - Świadek tamtych wydarzeń. Opowiadanie o nich jest posłannictwem mojego życia!

Mimo, że zbliża się do dziewięćdziesiątki, nadal jest sprawny, ruchliwy. Co roku w sierpniu przyjeżdża do Polski. Zatrzymuje się w Ciechocinku, ale na kilka dni jedzie do Łodzi. Odwiedza wtedy groby swoich rodziców na Cmentarzu Żydowskim. Towarzyszy mu dwa lata młodsza żona Rachela. On też przeżyła Litzmannstadt Ghetto. Tylko nie chce mówić o tamtych czasach.

- Zaraz słowa grzęzną mi w gardle, w oczach pojawiają się łzy - tłumaczy Rachela. - Ja w getcie straciłam całą rodzinę. Zostałam sama na świecie!

29 sierpnia 1944 roku ze stacji Radegast odjechał ostatni pociąg do obozu w Auschwitz-Birkenau. Tę datę przyjmuję się jako dzień likwidacji Litzmannstadt Ghetto. Ale cofnijmy się o cztery lata.

8 lutego 1940 roku podjęto ostateczną decyzję o utworzeniu "dzielnicy mieszkaniowej" dla Żydów w Łodzi. Ogłoszono ją w miejscowej prasie w formie zarządzenia prezydenta policji Johanna Schäfera. Na mocy tej decyzji wszyscy Żydzi mieli zostać przesiedleni do północnej części Łodzi. Mieszkający tam Polacy i Niemcy zostali stamtąd przesiedleni. Umieszczani w getcie Żydzi mogli zabrać ze sobą jedną walizkę, w której mogły znaleźć się ubrania, bielizna i pamiątki rodzinne. Do getta byli przeprowadzani według specjalnie przygotowanego harmonogramu, w grupach które nie mogły liczyć więcej niż 300 osób. Przesiedlenia do getta zakończono w połowie kwietnia 1940 roku. Jego granice przebiegały wzdłuż ul. Majowej, Jeneralskiej, Modrej, Wrześniewskiej, Piwnej, Urzędniczej, Zgierskiej, Goplańskiej, Żurawiej, Okopowej, Czarnieckiego, Sukienniczej, Marysińskiej, Inflanckiej, wzdłuż murów cmentarza żydowskiego, Brackiej, Przemysłowej, Głowackiego, Brzezińskiej, Oblęgorskiej, Chłodnej, Smugowej, Nad Łódką, Stodolnianą, Podrzeczną i Drewnowską. Włączono do niego też tereny Marysina.

Lolek i Rachela znaleźli się na terenie getta. Ale zanim wybuchła wojną żyli sobie szczęśliwie w Łodzi. Lolek, a tak oficjalnie Eliezer Grynfeld, urodził się na ul. Nowomiejskiej 4, tuż przyPlacu Wolności. Kamienica, w której mieszkał na poddaszu, stoi do dziś, tylko podpierają ją żelazne stemple.

- Tata, Abraham Mosze był agentem w towarach tekstylnych - opowiada Lolek Grynfeld. - Jeździł po Polsce i Europie, by je sprzedawać. Mama Hela, z domu Rozental, z rodu była bogata. Ale jej rodzice mieli osiem córek, więc do bogatych już nie należeli. Mama pracowała w największym sklepie z obuwiem przy ul. Nowomiejskiej 3. Mieszkali z nami dziadkowie. Dziadek był chasydem. Ale babka była nowoczesna i przymykała oko na nasze wybryki. Byliśmy wolnomyślicielami. Mama była przywódcą związku zawodowego.

Lolek chodził do siedmioklasowej powszechnej szkoły. Razem z Polakami, Żydami, Niemcami. Po latach pamięć się zaciera, więc nie pamięta czy mieściła się na ul. Cmentarnej czy Żeromskiego. Był bardzo dobrym uczniem i całkowicie spolszczonym. Recytował Mickiewicza, czytał Żeromskiego. Płakał, gdy umarł marszałek Piłsudski. Walczył z chłopcami z ortodoksyjnych rodzin ze swojej ulicy.
- Mogę powiedzieć, że byłem wtedy antysemitą - żartuje Lolek. Zbliżała się kolejna rocznica uchwalenia Konstytucji 3 Maja. Na uroczystościach na placu Hallera niósł z dumą szkolny sztandar. Był szczęśliwy. Nagle usłyszał świst i coś ciężkiego uderzyło go w głowę. Poczuł słodki smak krwi, która zalewała mu głowę. Nie mógł zrozumieć dlaczego go to spotkało, przecież był Polakiem.

- To zrobili chuligani - próbowała tłumaczyć nauczycielka polskiego, Maria Szczypiorska. - A ty masz takie piękne czarne, falujące włosy.

Wtedy coś zaczęło pękać w jego sercu. Ale dalej nie chciał uczyć się hebrajskiego. Dziadek chasyd wynajął nawet nauczyciela, by uczył go modlitw w tym języku. Lolek kupował nauczycielowi papierosy i nikt nie wiedział jakie robi postępy w nauce.
Kamienica przy ul. Nowowiejskiej 4 miała duże podwórko, które dochodziło do ul. Zachodniej. Lolek całymi dniami bawił się na nim z kolegami. Bawili się w w kowbojów, Indian. Byli to Żydzi, a wśród nich jeden Polak, Jurek Turski, syn dozorcy. Lolek podkochiwał się w Saluni, córce Cytronów, właścicieli fabryki trykotu. Siedzieli razem na pół piętrze, przy kranie i przytulali się do siebie.

- Dzięki Saluni poznałem dziewczyny z dobrych, łódzkich gimnazjów - opowiada Lolek. - Jak Itkę Rozenberg. Do jej rodziców należała kamienica przy ul. Nowomiejskiej 9. Byłem częstym gościem u niej. Razem odrabialiśmy lekcje, Itka grała na pianinie. Do jej rodziców przychodziła łódzka bohema, malarze, muzycy. Sam dwa lata przed wybuchem wojny rozpocząłem naukę w gimnazjum im. Piłsudskiego przy ul. Sienkiewicza. Dostałem tam stypendium. Tyle, że uczyłem się popołudniami. Od rana pracowałem, w pracowni litograficznej Ostrowskiego.

Rachela Grynglas, żona Lolka też jest łodzianką. Tyle, że pochodziła z bogatej, mieszczańskiej rodziny. Dziadek mieszkał przy ul. Nowomiejskiej 24 i był piekarzem, ojciec Abram na Starym Rynku. Prowadził tam cukiernię. Był syjonistą. Jej mama Chewet - Hela, z domu Pakuła, uczyła się w renomowanym gimnazjum Hochsztajnowej. Grynglasowie mieli trójkę dzieci. Oprócz Racheli jeszcze dwóch synów - urodzonego w 1920 roku Maksa-Benjamina i Hipolita-Dawida, który przyszedł na świat w 1929 roku.

- Moja rodzina była zamożna, ale nie mieszkaliśmy w komfortowej dzielnicy - wspomina wksiążce "Gwizd życia" Rachela Grynfeld. - Tylko przy ul. Stary Rynek 3. Na parterze był nasz sklep z pieczywem i kawiarnia, a my mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Zatrudnialiśmy w domu stałą służącą - Polkę i żydowską pomocnicę w sklepie.

Latem Grynglasowie jeździ na wczasy do Ciechocinka. Ostatni raz pojechali tam w lipcu 1939 r. Rachela zdała do trzeciej klasy gimnazjum. Starszy brat nazywany przez rodzinę Minkiem, był już po maturze, którą zdał w języku polskim i hebrajskim. Chciał studiować na politechnice w Nancy. Ojciec namówił go na studia politechniczne w Hajfie. Naukę miał rozpocząć w październiku 1939 r.

Kiedy wybuchła wojna, świat Grynfeldów i Grynglasów zawalił się. Rachelka miała 14 lat, Lolek - 16. Już we wrześniu 1939 roku Lolek stracił ojca. Tak jak wielu mężczyzn uciekał nawschód, by bronić Polski. Zginął podczas niemieckiego bombardowania. Lolek z matką, dziadkami, ciotką i jej rodziną musieli wyprowadzić się z ul. Nowomiejskiej do getta. Dostali mieszkanie w kamienicy przy ul. Lutomierskiej 14. Jeden pokój zajmował Lolek z matką, drugi dziadkowie, a trzeci ciocia z mężem i dziećmi.
- Codziennie walczyło się o życie, jedzenie - wspomina Lolek Grynfeld. - Ludzie palili meble, by ogrzać mieszkanie. Na początku Niemcy chcieli stwarzać pozory, że życie toczy się normalnie. Tyle, że w biedzie, głodzie, ciężkiej pracy. Nikt nie wiedział, gdzie mogą nas wysiedlić. Cierpiałem głód. Kiedy dostawało się chleb trzeba było go rozdzielić, a byli tacy co jedli od razu. Na ulicy widywało się ludzi z popuchniętymi nogami, a dalej to były same kości. Nazywano ich muzułmanami, klepsydrą, mówiło się, że to sama śmierć...

W getcie najważniejsza była praca, ona dawała szanse na przeżycie, dodatkową porcję jedzenia. Lolek był najpierw na poczcie. Potem został gońcem centralnego szpitala przy ul. Łagiewnickiej 36. Obiecano mu dodatkową porcję zupy. Pracując w tym szpitalu był świadkiem Wielkiej Szpery...

Potem Lolek został gońcem u Arona Jakubowicza, prawej ręki Chaima Rumkowskiego, Przełożonego Starszeństwa Żydów w Litzmannstadt Ghetto. Aron Jakubowicz był dyrektorem Centralnego Resortu Pracy. Jednego z najważniejszych resortów w getcie.

- Jakubowicz to był piękny, przystojny mężczyzna - wspomina Lolek. - Dobry był z niego człowiek, o łagodnym usposobieniu, ale był wmieszany te wszystkie sprawy, nie zawsze ciekawe. Przeżył getto, wojnę. Potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych i tam żył.

Po wybuchu wojny rodzina Racheli chciała się przenieść do Warszawy. W lutym 1940 roku pojechał tam Abram Grynglas i jego starszy syn Minek. Znaleźli mieszkanie. Minek został w stolicy, ojciec wrócił po resztę rodziny. Ale w dniu jego powrotu do Łodzi, 30 kwietnia 1940 roku Niemcy zamknęli getto. Mieszkanie Grynglasów znalazło się na jego terenie, więc nie musieli się przeprowadzać.

Lolek opowiada, że matka jego żony ciągle płakała, tęskniła, za synem, który został w Warszawie. Uspokoiła się, gdy nadeszła pocztówka od Minka. Zapewniał, że czuje się dobrze i będzie się dalej uczył. Tymczasem Abram przez pewien czas prowadził swój sklep. Proponowało mu posadzę w żydowskiej policji getta, ale odmówił. Z czasem zamienił sklep w punkt gotowania na gazie. Rachela pracowała w biurze resortu dywanów, potem przeniesiono ją do pracowni kapeluszy, a następnie do fabryki zbrojeniowej. Rodzina Grynglasów dostawała kartki na chleb, kawę, rarytasem była końska kiełbasa. Od czasu do czasu słyszeli jak Rumkowski zachęcał, by rodziny zgłaszały się do wyjazdu poza getto. Zapewniał, że będzie im lepiej.

W końcu sierpnia 1944 r. było wiadomo, że Litzmannstadt Ghetto będzie likwidowane. Rodzina Grynglasów poszła do punktu zbornego przy ul. Czarneckiego. Wywieziono ich do obozu w Autschwitz. Tam na rampie Rachela ostatni raz widziała ojca Abrama, brata Dawida i mamę Helę. Przeżyła tylko ona. Brat Minek prawdopodobnie też zginął.

Lolek do likwidacji getta pracował na Bałuckim Rynku. Kiedy zbliżał się koniec getta, Jakubowicz zawarł umowę z Hansem Biebowem, szefem cywilnej administracji niemieckiej w getcie. Pod Königs Wusterhausen miała powstać fabryka, a wokół niej obóz, gdzie mieli trafić wybrani przez Jakubowicza Żydzi z getta. Lolek Grynfeld mówi, że do 600-osobowej grupy Jakubowicz wybierał kierowników resorów, cenionych rzemieślników ludzi którzy słuchali nielegalnie radia. Liczył, że w razie czego po wojnie będą zeznawać na jego korzyść.
Sekretarka Jubowicza powiedziała, że Lolek może jechać, ale bez matki. Wtedy on przypomniał, że nosił paczki do jej chłopaka - strażaka. Umówiła Lolka i jego matkę na spotkanie z Jakubowiczem. - Mama miała 44 lata, ale była wyczerpana - wspomina Lolek. - Kazałem jej ładnie się ubrać, przed wejściem do Jakubowicza wyszczypałem policzki. Ten powiedział, żeby jechała ze mną...

Z getta Lolek wyjechał dopiero 21 października. Wcześniej oddzielono kobiety i mężczyzn. Tyle, że ich wagony nie znalazły się w Auschwitz-Birkenau. Kobiety pojechały do obozu w Ravensbruck, a mężczyźni znaleźli się koło Berlina, w Orianienburg-Sachsenhausen. Z czasem Jakubowicz część fachowców zabrał do Königs Wusterhausen. Lolek nie znalazł się wśród wybrańców. Wiódł ciężkie, obozowe życie. W marcu 1945 r. ewakuowano obóz. Rozpoczął się marsz śmierci. Wymęczeni, wygłodzeni więźniowie szli po 30 km dziennie. Obok Lolka szedł Mendel Grosman, fotograf getta. W pewnym momencie zaczął kuleć. Niemcy wyciągnęli go z szeregu i zastrzelili...

Kiedy na noc zatrzymali się w nie zamykanej stodole postanowili z kilkoma kolegami uciec. Po wielu przygodach zobaczyli czołgi. Wywiesili czerwoną szmatę. Były to czołgi radzieckie, wstrzymano ogień. Ale Rosjanie wzięli Lolka i jego kolegów za niemieckich szpiegów. Zaprowadzili ich do porucznika. Ten okazał się Żydem. Zostali tłumaczami, rosyjskimi czołgach jechali w stronę Berlina. Po drodze usłyszeli wrzaski. Dobiegały z domku pastora. Sowieci chcieli gwałcić jego córki. Lolek wziął od pastora zegarki, złoto, waluty. Dał Rosjanom. Zostawili dziewczyny. Lolek został na miesiąc u pastora. Potem ten dał mu wóz i konia. Lolek pojechał z załadowanym towarem wozem do Łodzi. Na granicy Rosjanie zabrali mu cały dobytek.

W jego kamienicy przy ul. Nowomiejskiej mieszkali obcy ludzie. Poszedł na ul. Narutowicza 40. Ta kamieniaca należała dosiostry jego babki. Na schodach spotkał matkę, która przeżyła obóz. Lolek został syjonistą. Jeszcze w obozie ślubował, że jego dzieci nie urodzą się jako mniejszość narodowa, tak jak on, tylko we własnym kraju. Spotkał żołnierzy służących w żydowskim oddziale armii brytyjskiej. Namawiali, by jechali do Palestyny i walczyli o żydowskie państwo. Lolek zamieszkał w "komunie" przy ul. Zachodniej 20. Chciał wyjechać z Polski. Na wiecu na którym przemawiał społecznik syjonistyczny poznał Rachelę Grynglas. Nie chciała wyjeżdżać do Palestyny. Ale Lolek ją na to namówił. Przed wyjazdem rabin dał im ślub. Przez zieloną granicę przedostali się w okolicę Berlina, a potem przez Włochy mieli jechać do Palestyny. Ale zostali w obozie przejściowym pod Berlinem. Rachela zaczęła pracować w przedszkolu. Lolek zachorował. Przyjechała po niego matka i zabrała do Łodzi. Pracował u ojczyma w zakładzie, który robił pudełka. Zdobył papiery czeladnika kaletniczego. I codziennie pisał do Racheli. W końcu wróciła do niego. Zaczęła pracować w przedszkolu żydowskim prz yPiotrkowskiej 88. Lolek razem z kolegą prowadził zakład kaletniczy, który wytwarzał torebki.

- Byłem kapitalistą w komunizmie - wspomina Lolek Grynfeld. - Interes szedł niesłychanie. Potajemnie zatrudnialiśmy 30 osób. Ulicą przed zakładem chodzili przekupieni milicjanci, którzy pilnowali terenu. Łapówki dostawała skarbówka. Miałem nawet swój stolik w "Malinowej".

Dzieci Racheli i Lolka urodziły się w Polsce. Ewa w 1949 roku, Adam pięć lat później. Cały czas Grynfeldowie pisali podania z prośbą o wyjazd do Palestyny. Odrzucono je. Zgodę na wyjazd otrzymali w 1956 r. Nie chcieli mieszkać w kibucu. Wylądowali na pustyni, w miejscowości położonej między Haifą, a Tel Awivem. W domu bez światła, wybudowanego dla arabskich Żydów, którzy woleli mieszkać w szałasach.

- Rachelko widziałem kota, jeśli on żyje, to i my przeżyjemy! - powiedział do żony Lolek.

Grynfeldowie przeżyli. Mieszkają w Holon. Są szczęśliwymi rodzicami, dziadkami. Ale wnukowie na razie nie chcą słuchać ich wojennych opowieści, czytać napisanej przez nich książki. Mówią: Przecież wy jeszcze żyjecie. Grynfeldowie zapewniają, że mają dwie ojczyzny: Polskę i Izrael.

Damy ci więcej - zarejestruj się!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki