Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Droga do Polski gorzka jak pajda chleba z miodem

Dariusz Piekarczyk
Dariusz Piekarczyk
Rodzina Orzechów przeżyła piekło zsyłki na Sybir. Bolesław nosił mundur Armii Czerwonej. Walczył w Wojsku Polskim. Anna i Antoni trafili do Afryki. Antoni został tam na zawsze

Gwizd przeraźliwy rozdarł powietrze, niczym błyskawica granatowe niebo. Lokomotywa jęknęła, wydając z siebie przeraźliwy pisk. To kolejarski sygnał „baczność”. Sygnał oznaczający, że czas w drogę. Buchnęły chmury pary, lokomywa jęknęła, szarpnęła, raz, drugi, trzeci i ruszyła. Ludzie w wagonach bydlęcych, ciepłuszkami zwanych, powpadali na siebie, pospadali z nar. Kto był bliżej rzucił się do zakratowanego okienka. Pociąg ze stacji Bursztyn-Szeroka w gminie Rohatyn, w województwie stanisławowskim (obecnie Ukraina), ruszał ospale, ale potem z każdym metrem nabierał rozpędu. W drugim w kolejności wagonie aż 38 osób, rodziny Śmietanów, Mikołajczyków, Bronków, Cuprysów, Prędkich i sześcioosobowa rodzina Orzechów: Anna i Antoni, Jan, Bolesław, Władysław i ośmiomiesięczna Krysia, córka Stanisława, brata Bolesława. Wtem któraś z kobiet klęknęła na podłodze wagonu i zaintonowała „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża rodzicielko”. I zaraz cały wagon podchwycił „Naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać”.

Było popołudnie 10 lutego 1940 roku. Orzechowie nigdy już nie zobaczyli swojego domu. Nie wszyscy z tułaczki wrócili.

JEŚLI CHCIELIBYŚCIE PODZIELIĆ SIĘ FASCYNUJĄCĄ HISTORIĄ SWOJEJ RODZINY, PROSIMY O KONTAKT POD NR TEL.: 502-499-414

Nie prywykniesz, to podochniosz

- Nie mieli pojęcia, gdzie ich wiozą - rozpoczyna swoją opowieść Grażyna Mikołajczyk z domu Orzech, córka Bolesława. - W końcu pociąg zatrzymał się we Lwowie. Tam miało miejsce zdarzenie, które ojciec często wspominał. Pod wysoki nasyp podbiegli chłopcy. Jeden z nich, miał za pazuchą pajdę chleba. Chciał ją podać patrzącemu przez okno tacie. Spadał kilka razy z nasypu, w końcu mu się udało. Na odchodne powiedział „Dzieci Lwowa nigdy nie zapomną o was”. Odchodząc szlochał. Kolejne stacje, Kowel, Mińsk, Homel, Kazań, Swierdłowsk, Nowosybirsk.

5 marca 1940 roku pociąg dotarł do stacji Riczałga w rejonie Pyszma, w obwodzie Swierdłowsk. Orzechowie trafili do przysiółka Krutojar. Miejscowym powiedziano, że przyjadą tu zesłani Polacy, wyzyskiwacze, kułacy, krwiopijcy, jednym słowem polskie pany, których lepiej unikać. Czekało tam na nich kilkanaście drewnianych domków, tak zwanych preredwiszek, budynek stacyjny, szkoła, garaż, warsztaty kolejowe, stołówka i sklep nazywany „Kawoczka”. Orzechów zakwaterowano w izbie szkolnej. Mieszkało w niej 17 osób, zaś w całym budynku, gdzie było mrowie pluskiew i karaluchów, około 250. Dorośli mieli pracować przy budowie linii kolejowej, w transporcie lub tartaku. „Kto nie rabotajet, ten nie kuszajet” lub „Prywykniesz, a kak nie prywykniesz, to podochniosz” - to były ulubione powiedzonka komendanta Sokołowa. Pracowano nawet przy tempetarurze minus 40 stopni. „U brygadzisty zawsze termometr, jakoś dziwnie, wskazywał minus 39 stopni i trzeba było iść do pracy - wspominał Bolesław Orzech.

Wszechobecny był głód. Latem gotowano zmarznięte ziemniaki, zbierano runo leśne, pito sok z brzozy. Najgorzej mieli chorzy i samotni. Oni najczęściej umierali z głodu, tak jak Jan Pawlak, emerytowany kolejarz, który codziennie wystawał przed „Kawoczką” i żebrał. W końcu zmarł z wycieńczenia. 15 sierpnia 1940 roku zmarła czternastomiesięczna Krysia. Trumienkę zrobił dla niej Bolesław, bo znał się na stolarce. Kiedyś zachorował Zbysio, syn brata Bolesława. Sąsiadka dała dziecku kromkę chleba posmarowaną miodem. Zbysio nie mógł jednak jeść, konał. Ojciec nachylił się nad nim i mówi: „Chyba zmarł, bo nie oddycha”. Wtedy jego starszy brat Dolek krzyknął radośnie: „O, jak dobrze, że umarł, będę miał chleb z miodem”.

Pewnego dnia po drewno przyjechał transport złożony z dawnych polskich wagnów. Orły białe były zamalowane, ale przebijały się przez farbę. Polskie dziewczęta, ładujące drzewo na wagony, gdy ujrzały orły, wybuchnęły płaczem i zaczęły je całować...

Uciec z tajgi? - To było niemożliwe - mówi pani Grażyna. - Bo i gdzie uciekać, no gdzie? Ojciec opowiadał o jednym takim śmiałku. Grzegorz Zalewski się nazywał. Początkowo mieszkał w tym samym przysiółku co Orzechowie, potem przesiedlono go do Kałusza. Stamtąd uciekł. Po przejściu tajgą około 500 kilometrów spuchły mu nogi. Sam zgłosił się do władz i słuch po nim zaginął.

Amnestia dla upartych

W połowie sierpnia 1941 roku gruchnęła wieść wśród Polaków, że jest dla nich amnestia, że pod odebraniu zaświadczenia mogą udać się gdzie tylko chcą, oby tylko było to miejsce na terenie ZSRR. „Władza nakłaniała, aby jednak zostać na miejscu” - pisał w swoim pamiętniku Bolesław Orzech. „Wielu zostawało, już po wojnie, wielu z tych ludzi nie odliczyło się w Polce. Z naszego posiołku Krutojar tylko trzy osoby kategorycznie zarządały przesiedlenia do wybranego przez siebie miejsca. Tymi śmiałkami byli Jan Ząbek, Franciszek Obaza i ja - ci sami, którym komendant powiedział kilka tygodni wcześniej, że Polskę zobaczą, jak własne ucho. Wybraliśmy się do obwodu saratowskiego, bo intuicyjnie czuliśmy, że tam tworzona będzie nasza armia”.

Zamiast munduru polskiego Bolesław Orzech przywdział mundur Krasnoj Armii. Kiedy zgłosili się w Bałaszowie do komisji wojskowej, prosząc o wskazanie punktu zbornego armii polskiej, niespodziewanie zmobilizowano ich do Armii Czerwonej. Skoszarowano, ubrano w mundury i zagoniono do kopania okopów. Podczas pracy zaskoczył ich nalot niemiecki. Bolesław Orzech został ranny w prawą rękę, bez znieczulenia amputowano mu trzy palce. Dodarł jednak do Tatiszczewa, gdzie formowała się 5 Dywizja Piechoty Polskich Sił Zbrojnych. W końcu Bolesław Orzech dotarł do Kirgizji. Tam zachorował na zapalenie płuc. „Wcale nie było mi żal, że umieram, jedynie było mi przykro, że zostanę pochowany z dala od rodzinnych stron - sześć tysięcy kilometrów od Polski” - pisał w pamiętniku. Uratowała go jednak rosyjska lekarka. W lutym 1942 roku trafił do 10 Dywizji Piechoty, która organizowała się w Ługowoju. Otrzymał mundur z naszywką „Poland”. Mundurem długo się nie nacieszył. Zachorował i uznano go za niezdolnego do wojaczki. Mundur musiał zdać. Udał się do Aktiubińska. Tam zamierzał czekać na polskie transporty z Syberii. W okolicach Czernichowa trafił do 2 Dywizji Piechoty im. Henryka Dąbrowskiego, wchodzącej w skład 1 Armii Wojska Polskiego. - Nie wiedziałem jakie to było wojsko, ale wiedziałem, że polskie - mówił po wojnie. - Przeszedłem piekło wojny, nędzy, głodu, ale dostałem się do Polski. W Polsce byłem pierwszy z Orzechów, witałem powracającą rodzinę z mamą, ale bez ojca, który nie doczekał Ojczyzny, zmarł w Afryce i tam jest pochowany.

Nie takiej Polski Bolesław Orzech oczekiwał. W czasach stalinowskich zwolniony został z wojska. I to za co? Za to, że brat Władysław, z którym przebywał na Syberii, mieszka w Anglii, zaś szwagier Józef w Holandii. Pierwszy był strzelcem pokładowym, w jednym z polskich dywizjonów bombowych. Drugi walczył w w 1 Dywizji Pancernej generała Stanisława Maczka. Mało tego Franciszek i Jan, bracia Bolesława, walczyli w Armii Andersa. Pierwszy bił się, w oddziale saperów, pod Monte Cassino, drugi wyzwalał Ankonę.

Ifunda - wojenne miejsce na ziemi

Bolesław opuścił Krutojar, chcąc zaciągnąć się do wojska, ale zostali tam jego rodzice Anna i Antoni. - Antoni pochowany jest w Ifundzie na terenie dzisiejszej Tanzanii - mówi pani Grażyna. - Niedawno w „Dzienniku Łódzkim” czytałam artykuł o polskim misjonarzu, który odwiedził cmentarz na terenie Ugandy, w Masindi, obecnie Nyabyeya. Jak zobaczyłam artykuł, to oniemiałam, myślę sobie Bóg nade mną czuwa, bo od około miesiąca chodzi za mną, żeby zrobić wszystko, co tylko możliwe, aby cmentarz w Ifundzie, gdzie spoczywa mój dziadek, odnowić, ale najpierw pojechać tam, zapalić znicz na grobie dziadka.

Jak z Ifundą było? W drugiej połowie 1942 roku Anna i Antoni Orzechowie, wraz z synową Julią, jej synami Dolkiem i Zbyszkiem wyrwali się z zesłania. Dopłynęli statkiem do kenijskiej Mombasy. Tam przesiedli się do pociągu. Punktem docelowym była Ifunda. Babcia Anna dobrze wspomina czas tam spędzony. Po piekle Syberii tam był raj. Babcia, miała ogródek, w którym hodowała warzywa. Dokuczał im jedynie upał, ale cóż to w porównaniu z 40 stopniowymi mrozami? Chłopcy chodzili tam do szkoły, w której był solidny, przedwojenny, poziom nauczania.

- Na zawsze pozostał tam dziadek Antoni. Zmarł 27 lipca 1945 roku. Spoczywa na tamtejszym cmentarzu, gdzie są 22 groby - mówi pani Grażyna. - Babcia opowiadała, że kiedy był chowany wysypała do grobu ziemię z woreczka, którą zabrała na zesłanie z Bursztynu, jeszcze w roku 1940. Osiedle przestało istnieć gdzieś pod koniec 1946 roku. Jak Polacy stamtąd wyjeżdżali, to rozbierali niektóre domostwa, najgorzej mieli ci, którzy zostawili tam swoich bliskich na cmentarzu. Podróż do Polski trwała kilka miesięcy. Wracała więc babcia z synową i jej synami przez Izrael, Włochy. Dodarli w końcu do Gliwic, gdzie mieli przejść kwarantannę. O tym, że są w Gliwicach dowiedział się, poprzez Czerwony Krzyż, mój ojciec Bolesław. On wtedy był już kapitanem Ludowego Wojska Polskiego. I tak jak obiecał, opuszczając Sybir, powitał ich na ziemi polskiej. W Bursztynie nigdy potem nie byli. Zamieszkali za to w Pabianicach.

Marzenie pani Grażyny

- Mam 68 lat i jedno wielkie marzenie. Chciałabym zobaczyć odnowiony cmentarz w Ifundzie, jeśli my teraz o niego nie zadbamy, to za kilka lat może zniknąć z powierzchni ziemi - mówi pani Grażyna. - Po raz pierwszy fotografie cmentarza, w tym i grobu dziadka, zobaczyłam niecały miesiąc temu. Zadzwoniła do mnie córka, że znalazła w internecie zdjęcia z Ifundy. Cmentarz zarośnięty zielskiem, powywracane nagrobki, na których wyblakłe napisy. Powiadomiłam rodzinę, długie godziny rozmów i szybka decyzja, trzeba działać na rzecz odnowienia cmentarza. Przed wejściem na cmentarz stoi obelisk, na którym widnieje tekst „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy - na pamiątkę pobytu Polaków w Ifundzie. Rok założenia 16 października 1942 roku”. Żyjemy w wolnej Ojczyźnie, jesteśmy winni tym, którzy do niej szli, ale nie doszli. W Ifundzie jest szkoła, której można przekazywać pieniądze za opiekę nad grobami. Zainteresowałam sprawą też Instytut Pamięci Narodowej, Radę Ochrony Pamieci Walk i Męczeństwa, której przedwodniczącą jest Anna Maria Anders, Związek Sybiraków, doktora Huberta Chudzio z Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń. Piszę, dzwonię, gdzie tylko mogę. Pyta pan, czy chciałabym pojechać na grób dziadka? Tak, tak, tylko czy dałabym radę, ale chciałabym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki