Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Majówki w dawnej Łodzi: pikniki, odpust i diabelski młyn

Anna Gronczewska
Archiwum Dziennika Łódzkiego
W tym roku z powodu epidemii koronawirusa nie mieliśmy „wielkiej majówki”. Wolny od pracy czas będziemy spędzać w domach. Można zapomnieć o grillach z przyjaciółmi, wyjazdach w góry czy nad morze. A jak kiedyś łodzianie wypoczywali w wolne majowe dni?

Łodzianie na wypoczynek wykorzystywali każdy wolny dzień. A, że w soboty się pracowało, pozostawała tylko niedziela i dni świąteczne. Wtedy całymi rodzinami wybierali się na tzw. majówki. Spędzali je w parkach i podłódzkich lasach. Już w maju rozpoczynał się też sezon letniskowy.

Ale zanim nastąpiła majówkowa moda, na początku XIX wieku, kiedy dopiero pojawiły się zalążki przemysłowej historii miasta, łodzianie mieli zupełnie inny sposób na spędzanie wolnego czasu. Jak podaje Wacław Pawlak, autor książki „Minionych zabaw czar, czyli czas wolny i rozrywka w dawnej Łodzi” przybywający tu niemieccy osadnicy zaczęli wprowadzać nowy rodzaj rozrywki. Stało się nim przesiadywanie w wyszynkach. Niemieccy robotnicy, którzy przybyli tu z Saksonii i innych rejonów Niemiec, siedzieli w oberżach przy kuflu piwa. Szybko zaczęli naśladować ich Polacy. Przy czym obok piwa zaczęto też pić wódkę.

W Łodzi brakowało innych rozrywek. Niejaki Antoni Lelowski, noszący zaszczytny tytuł komisarza fabryk, tak w pierwszej połowie XIX wieku opisał zwyczaje łódzkich tkaczy: „Zbywające od pracy chwile podług zwyczajów fajce i szklance w szynkach poświęcają, a w poniedziałki w tymże sposobie celebrować za powinność sobie poczytują” - pisał. Podkreślał jednak, że w łódzkich szynkach nie poddawano się pijaństwu, a pito z umiarem.

Wacław Pawlak zaznacza w swej książce, że początkowo tych wyszynków, gdzie mogli się relaksować łódzcy tkacze nie było zbyt dużo. Pierwsza oberża powstała na Starym Rynku, u wylotu ul. Kościelnej. Karczma była drewniana, a jej dach zdobiła sosnowa wiecha. Umieszczenie tej wiechy oznaczało, że w oberży sprzedawano wódkę i piwo. Na dodatek co wieczór biesiadującym umilał czas skrzypek. Kolejną karczmę otwarto na Nowym Rynku, czyli dzisiejszym placu Wolności. Mieściła się pod numerem 9 i należała do Jana Adamowskiego. W 1827 roku wyszynk stanął w osadzie Łódka. Wybudowano go przy ul. Piotrkowskiej 27. Należał do Bartosza Wencla. Kolejny otwarto też na ul. Piotrkowskiej, tyle że pod numerem 98. Jego właścicielem został Jan Wuestman. Miejsc „rozrywki” doczekała się też południowa część dzisiejszej Łodzi. W okolicach Górnego Rynku otwarto dwie oberże. Jedna była własnością Józefa Langera, a druga Adama Fiszera.

Wyszynki przynosiły spore dochody. To sprawiło, że interes zwietrzył Ludwik Geyer, który otworzył gospodę przy ul. Piotrkowskiej. Ale nie długo się nią cieszył.

Popularność wyszynków spowodowała, że coraz większy był problem z pijaństwem wśród łódzkich robotników. W 1844 roku wydano zarządzenie ograniczające ilość oberży w mieście. Zabroniono podawać alkoholu osobom nietrzeźwym, nie można było w nich grać w kości i karty. Zezwolono, by muzyka przygrywała tylko w niedzielę i święta. Jednocześnie nakazano zamknięcie przyfabrycznych wyszynków. Tak więc Ludwik Geyer musiał pożegnać się ze swoją gospodą. Czas jednak pokazał, że nie na długo. Łódzki fabrykant szybko wymyślił sposób, by obejść niekorzystny dla niego przepis.

- Fabrykant wpadł na pomysł, żeby w jednym ze swych budynków urządzić dom zabaw - pisze Wacław Pawlak.

Geyer urządził dom zabaw w budynku znajdującym się przy ul. Piotrkowskiej 280. Był on murowany, pokryty gontem i stał wśród zieleni. Wcześniej mieściła się w nim fabryczna blacharnia, ślusarnia i stolarnia. Po przeróbkach na parterze urządzono gospodę ludową, a na górze salę do tańca.

Pomysł Geyera okazał się strzałem w dziesiątkę. Dom zabaw w Wólce, bo tak nazywano wtedy tę część Łodzi, cieszył się wielką popularnością wśród łódzkich robotników. W niedzielę można było przyjść tam na potańcówkę, wysłuchać śpiewu niemieckiego chóru, którego prezesem był sam Ludwik Geyer. Odwiedzały dom zabaw obwoźne grupy taneczne. Obiekt istniał do końca lat pięćdziesiątych XIX wieku. Potem przerobiono go na mieszkania, które zajęła rodzina Geyerów.

Na świeżym powietrzu

Z czasem łodzianie woleli spędzać wolny czas nie w zadymionych kawiarniach czy restauracjach, ale na świeżym powietrzu. W drugiej połowie XIX wieku i na początku XX zaczęto celebrować tzw. zielony karnawał. Rozpoczynał się on z końcem kwietnia. Inaugurował go odpust w parafii św. Wojciecha na Chojnach. Tam 23 kwietnia zbierała się cała Łódź. Kamil Nowicki, łodzianin, który wychował się na Chojnach, dobrze pamięta te odpusty.

- Na placu znajdującym się na rogu ul. Rzgowskiej i Kosynierów Gdyńskich rozkładało się wesołe miasteczko - wspomina pan Kamil. - Największą popularnością cieszył się diabelski młyn. Nie brakowało odważnych, by skorzystać z uroków tej wielkiej karuzeli.

Pan Kamil opowiadał nam, że diabelski młyn nie był napędzany elektrycznie, tylko siłą mięśni. W górnej części karuzeli znajdowało się coś w rodzaju bieżni. Stali na niej młodzi chłopcy i siłą nóg wprawiali w diabelski młyn w ruch, a tym samym sprawiali wielką radość odważnym, którzy skorzystali z tej rozrywki.

- Od ul. Kurczaki, wzdłuż całej ul. Rzgowskiej rozstawione były stragany z różnymi odpustowymi atrakcjami - wspomina pan Kamil. - Jedną z nich były wielkie figury psów, wykonane z gipsu.

Ale wróćmy jeszcze do XIX wieku. Wtedy w Zielone Świątki organizowano wielkie zabawy ludowe na Wodnym Rynku i w parku Źródliska. Ustawiano namioty, karuzele, podłogi do tańca. Bawiono się przy muzyce granej przez orkiestrę, ale też przy dźwiękach katarynki. Jedną z takich łódzkich zabaw opisał w 1898 roku warszawski „Głos”.

„Na placu widzimy po jednej stronie szereg huśtawek i unoszące się w powietrzu wśród tumanów kurzu dziewczęta, dzieci, młode mężatki i panny oraz asystujących im kawalerów, w cylindrach i bez cylindrów, w rękawiczkach i bez rękawiczek. Tuż obok, na tym samym placu stoją rzędy bud: czerwonych, zielonych, żółtych, a pomiędzy nimi wyróżnia się swoim ogromem i oryginalną budową elektryczna karuzela” - pisał korespondent „Głosu”.

Wacław Pawlak pisze w swojej książce, że wielką atrakcją zabaw na Wodnym Rynku i w parku Źródliska były budy z tresowanymi wilkami oraz muzeum historyczne. Prezentowano w nim m.in. skórę cielęcia z dwoma głowami. Inną atrakcją były posmarowane tłuszczem słupy. Wygrywał ten kto najszybciej wspiął się na czubek. Nie było to łatwe zadanie, większość śmiałków kończyła swe próby na ziemi, ale zwycięzcę nazywano „maładcem”, który w nagrodę mógł otrzymać nawet zegarek... Wieczorem zabawę uświetniały tańce, a kończyły ją pokazy sztucznych ogni.

Podobne zabawy, tylko na mniejszą skalę organizowano też w innych łódzkich parkach - świętokrzyskim (dzisiejszy park im. Sienkiewicza) czy Wenecji (park im. Słowackiego).

Podczas tych zabaw nie żałowano alkoholu, co nie podobało się Kuratorium Trzeźwości. Zaczęło więc organizować konkurencyjne imprezy. „Głos” z 1899 roku opisywał bezalkoholową zabawę w parku Źródliska. Alkohol miały zastąpić liczne atrakcje, wystawiono jednoaktówkę Towarzystwa Dramatycznego niejakiego Wołowskiego. Odbył się pokaz tańca amatorów i zawodowców. Były też piesze wyścigi i pokaz sztucznych ogni.

Na przełomie XIX i XX w. za centrum wiosenno-letniej rozrywki zamożniejszych łodzian uchodził ogród w Helenowie. Założyli go spadkobiercy Karola Anstadta, założyciela łódzkiego browaru. Ogród powstał w dolinie rzeki Łódki. Można było podziwiać w nim cieplarniane rośliny, był staw, sztuczne wodospady i wodotryski. Wszystko ozdobione chińskimi lampionami. Po stawie pływano łódkami w kształcie gondoli. Była też restauracja, która mogła pomieścić tysiąc osób. Nie brakowało cukierni i lodziarni. Był też tor kolarski i muszla koncertowa.

Goście mogli tam też spotkać inne atrakcje. Na przykład obejrzeć dzikie zwierzęta: niedźwiedzie, daniele, jelenie, dziki, sarny i zające. Z czasem wybudowano pawilon, w którym można było podziwiać tresowanego szympansa. Jak podawała ówczesna prasa atrakcja ta cieszyła się dużą sympatią wśród łodzian.

Na drugi brzeg stawu przechodziło się specjalnym mostkiem. Tam zachwycały piękne rabaty kwiatowe i wodotrysk przedstawiający dziewczynę z łabędziem, którą otaczały żabki. Z ich pyszczków wytryskiwała woda. Drugi wodotrysk w kształcie karzełka z parasolem znajdował się na skarpie. W pobliżu ustawiono sztuczną grotę z wulkanicznych tufów.

Majówka za miastem

W pogodne niedziele i święta łodzianie chętnie jeździli na majówki. Kamil Nowicki pamięta, że mieszkańcy Chojen najczęściej wybierali się tramwajem do tuszyńskich lasów. Mieszkańcy centrum jechali pociągiem do Gałkówka. Kursowały nawet specjalne składy, które zapewniały bezpłatny powrót. Ci, którzy mieszkali na północy miasta wybierali Łagiewniki, a łodzianie z Kozin i Karolewa - Manię, czyli dzisiejsze Zdrowie. Łodzianie lubili na majówki jeździć do podłódzkich lasów, a więc do Wiskitna, Mileszek, Rzgowa czy lasu położonego na wschodnim końcu miasta, nazywanego Szelągiem. Znajdował się on w okolicy ul. Zagajnikowej (dziś al. Rydza Śmigłego), ul. Konstytucyjnej, ul. Rokicińskiej (obecnie Piłsudskiego).

- Od samego rana do Szeląga ciągnęły rodziny robotnicze z Widzewa, z dziećmi na rękach, nierzadko siedzącymi okrakiem na ojcowskich barkach - opowiadała uczestniczka konkursu na wspomnienia o robotniczym folklorze. - Rzadko w wózkach plecionych z wikliny, które dopiero wchodziły w użycie i były bardzo drogie.

Wielką atrakcją dla łodzian zawsze był odpust w kościele św. Antoniego w Łagiewnikach. Zjeżdżało się tam pół Łodzi. Problemu nie stanowiło nawet to, że większość musiała pokonać ośmiokilometrowy odcinek drogi pieszo, by znaleźć się w łagiewnickim lesie. Nie wszystkich było stać na wynajęcie bryczki czy furmanki. Jednak nikt nie narzekał na spacer. Maszerowano grupami, przy dźwiękach akordeonu. W połowie drogi, przy zbiegu dzisiejszej, ul. Łagiewnickiej i Kasztelańskiej, na wzgórzu pustelniczym, gdzie pochowano pięciu pustelników, robiono odpoczynek. Następnie wszyscy brali udział w odpustowej mszy świętej, a po niej zaczynała się zabawa. Ale jeszcze wcześniej kobiety wyjmowały z wiklinowych koszyków chusty, obrusy. Rozkładały na nich kiełbasy, salcesony, kaszanki, chleb. Panowie otwierali butelki.

„Po posiłku następował czas wypoczynku i zabawy. Jedni zażywali na zielonej murawie poobiedniej drzemki, inni zabawiali się grą w karty. Młodzież przedkładała raczej gry ruchowe: ślepą babkę, lisa koło drogi i inne. Urządzano także gonitwy, grano w serso i piłkę. Powodzeniem cieszyły się huśtawki sporządzone domowym sposobem za pomocą mocnej liny uwiązanej końcami do pni dorodnych drzew” - pisze w swej książce Wacław Pawlak.

Wieczorem odbywała się zabawa taneczna. A potem wracano do domu. Często w bardzo wesołym nastroju...

Majówki chętnie spędzano w Rudzie Pabianickiej, nad Stawami Stefańskiego. Ich właścicielem był przedsiębiorca Aleksander Stefański. To on uporządkował brzegi stawu, otworzył przystań, wypożyczalnię łódek, kajaków, a w pobliżu restaurację.

- Jak byłyśmy małe z koleżanką, jeszcze przed wojną, to biegałyśmy nad Stawy Stefańskiego - opowiada 92-letnia dziś Janina Krześlak, mieszkanka Rudy Pabianickiej. - Stałyśmy i przez siatkę patrzyłyśmy jak na rozstawionej tam estradzie tańczą panie z panami, gra orkiestra. Stefański mieszkał w willi w parku, koło stawów.

Stawy Stefańskiego były przed wojną jednym z ulubionych miejsc wypoczynku łodzian. Dojeżdżali tu z Łodzi tramwajem, niemal nad samą wodę. Po wojnie przy stawach powstała najpopularniejsza w okolicy knajpa „Barkares”. Organizowano tam potańcówki, na które chętnie przychodzili żołnierze ze znajdującej się na ul. Dubois jednostki łączności. Nie raz doszło do walki na pięści o dziewczynę.

Co roku przy Stawach Stefańskiego rozbijały się tez cygańskie tabory. W 1961 roku łódzcy harcerze uruchomili na Stawach Stefańskiego swoją przystań kajakową. Urządzano tu festyny, na ustawionej scenie występowały różne zespoły.

Majówki organizowano też na Zdrowiu.

- Ze śpiewem, przy dźwięku mandolin szliśmy na Manię lub do Łagiewnik - wspominał w latach siedemdziesiątych minionego wieku jeden z łodzian. - A pod wieczór całe towarzystwo zapalając kolorowe lampiony, wracało do domu. Wtedy chłopcy odprowadzali swe partnerki, dziękując rodzicom. Z takiego towarzystwa tworzyły się pary małżeńskie. Wtedy myślano poważniej. Dziewczyny szykowały sobie bardzo pracochłonne wyprawy ślubne. Robiono na przykład hafty ręczne przy obrusach. To wszystko wykonywało się przy lampach naftowych, bo na światło elektryczne nie każdy mógł sobie pozwolić.

Jakub Koczewski, 75-letni dziś emerytowany kolejarz, pamięta jak po wojnie przyjeżdżał na Zdrowie z całą rodziną. W parku spędzał każdą pogodną niedzielę. - Soboty były pracujące - opowiada. - W niedziele już o dziewiątej wychodziło się z domu. Rodzice pakowali do toreb bigos, kotlety schabowe, lali do butelek herbatę i jechało się tramwajem nr 9 na Zdrowie. Siedziało się tu do wieczora. Pływało kajakami po stawie. W miejscu gdzie znajduje się dziś aquapark Fala wszyscy się opalali. A jak byłem kawalerem, to chodziłem na potańcówki nad staw, tam gdzie jest teraz bar piwny. Zawsze grała orkiestra...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najlepsze atrakcje Krakowa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki