Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcowi "wichrzyciele" [ZDJĘCIA]

Joanna Leszczyńska
20 marca na Placu Zwycięstwa w Łodzi doszło do wiecu "robotniczego", zorganizowanego na żądanie "przewodniej siły narodu", czyli PZPR.
20 marca na Placu Zwycięstwa w Łodzi doszło do wiecu "robotniczego", zorganizowanego na żądanie "przewodniej siły narodu", czyli PZPR. archiwum Muzeum Tradycji Niepodległościowych
Na protestujących studentów Uniwersytetu Warszawskiego 8 marca 1968 roku spadły milicyjne pały. Na Uniwersytet Łódzki pierwszy przyniósł tę wiadomość Tadeusz Walendowski, student socjologii. Natychmiast rozdzwoniły się telefony. Studenci przekazywali sobie wieści o tym, że ich warszawscy koledzy protestowali przeciwko zdjęciu "Dziadów" w Teatrze Narodowym, domagali się większej demokratyzacji życia w kraju oraz przywrócenia na uniwersytet wyrzuconych za działalność opozycyjną studentów Adama Michnika i Henryka Szlajfera. Szybko okazało się, że te pały były iskrą, która padła na beczkę prochu.

Jerzy Szczęsny, student V roku prawa, umówił się z kolegami w Bibliotece Uniwersyteckiej. Był poniedziałek, 11 marca. Zebrało się około 200 osób. Nie pozwolono im wejść do auli. Kiedy Tadeusz Walendowski przedstawiał kolegom, co wydarzyło się w Warszawie, z holu biblioteki nadeszła kierowniczka wydziału oświaty i nauki Komitetu Łódzkiego PZPR. Powiedziała, że jeśli chcą mieć jakiś lokal na zebranie muszą wybrać delegatów do rozmowy z władzami uczelni.

Oprócz Jerzego Szczęsnego studenci wybrali do tych rozmów Andrzeja Makatrewicza, też z prawa, Brunona Kapalę z matematyki i Andrzeja Kowalskiego ze studium kulturalno-oświatowego. Jerzy Szczęsny już wtedy miał świadomość, że to skończy się więzieniem. I nie ukrywał tego przed kolegami. Wkrótce władza nazwie go "prowodyrem" protestów studenckich w Łodzi i będzie o nim mówić jako o wrogu socjalistycznej Polski. Szczęsny, syn łódzkiego adwokata, zdanie na temat otaczającej rzeczywistości wyrabiał sobie także przez lektury spoza oficjalnego obiegu. Był zafascynowany Karolem Głogowskim, łódzkim adwokatem, opozycjonistą, którego poznał jeszcze w czasach licealnych.

Prasa kłamie
Zdjęcie z afisza "Dziadów" to był tylko pretekst do studenckich wystąpień. W tamtym czasie niewiele wystarczyłoby, aby doszło do fermentu. Jedno z ważniejszych haseł Marca brzmiało: "Prasa kłamie". Propaganda PZPR-owska była nie do zniesienia. Wmawiano ludziom, że socjalizm miał dogonić kapitalizm. Slogany o przyjaźni z ZSRR były wszechobecne, choć każdy normalny człowiek wiedział, że Polska to sowiecka prowincja. Na studiach obowiązywała wykładnia prawa marksistowsko-leninowskiego.

Wiec przed Biblioteką
Prof. Witold Janowski, pełniący wówczas obowiązki rektora UŁ, chcąc stłumić protest młodzieży, nakazał odczytywać na każdych zajęciach apel o nieprzyłączanie studentów się do zapowiadanego wiecu. Ale część studentów go nie posłuchała i zwołała wiec na 12 marca przed Biblioteką Uniwersytecką, solidaryzujący się ze studentami z Warszawy. Przyszło około 1000 studentów. I tyle samo przedstawicieli tzw. aktywu robotniczego. Były też spore posiłki milicyjne.

Można było przypuszczać, że dojdzie do bicia i zadymy tak jak w Warszawie. Ale tak się nie stało. Jeden z ormowców wdarł się na trybunę, zerwał opasę ormowską i płacząc, powiedział: "Nie wierzcie tym bonzom partyjnym, jesteśmy z wami, tylko ludzie się boją".

Na tym wiecu była też Anna Łukasiak, z domu Lewek, wtedy studentka II roku anglistyki:

- Był tłum ludzi: studenci z różnych uczelni i przedstawiciele władz uniwersytetu. Jak pamiętam, domagaliśmy się utworzenia Niezależnego Związku Studentów i uwolnienia aresztowanych kolegów. Na tym wiecu usłyszałam po raz pierwszy Brunona Kapalę, który mówił, co się wydarzyło w Warszawie i że nie można pozwolić, by młodzi ludzie cierpieli za to, że chcą żyć w prawdzie. Chyba także usłyszałam wtedy Jurka Szczęsnego.

W trakcie manifestacji przyjęto rezolucję "Do społeczeństwa Łodzi", w której pisano o nierzetelnej informacji o zajściach w Warszawie, domagano się ukarania winnych za pobicie studentów. Jednocześnie padły słowa, że młodzież nie chce burzyć ładu społecznego.

Andrzej Harasimowicz, który był wtedy na II roku historii, pamięta, że demonstracja przed biblioteką zakończyła się gonitwą aktywu robotniczego ze studentami w pobliskim parku.

Łódzcy studenci chcieli swojemu protestowi nadać robotniczy charakter. Liczyli, że kiedy zastrajkują zakłady pracy, np. Marchlewski, czy inne, zrobi się duża zawierucha. Studenci próbowali się kontaktować z zakładami pracy. Zresztą robotnicy też sami się zgłaszali. Trzeba było być bardzo czujnym, bo to mogła być prowokacja.

Mimo że władze partyjne straszyły studentów konsekwencjami protestów, te nie ustawały. Kolejny wiec studencki został zwołany na 19 marca na dziedzińcu Politechniki Łódzkiej. Ale dziedziniec uczelni był zamknięty i studenci ruszyli w kierunku BUŁ. Przy ulicy Piotrkowskiej, niedaleko siedziby redakcji łódzkich gazet, demonstracyjnie palono gazety i wykrzykiwano hasła, krytykujące cenzurę. Przy BUŁ zgromadziło się około 2 tysięcy studentów i prawie 2,5 tysiąca przedstawicieli "aktywu robotniczego", przymusowo przysłanego tu przez partię. Jerzy Szczęsny odczytał wcześniejsze postulaty młodzieży. Milicja nie interweniowała. Zapowiedziano dwudniowy strajk okupacyjny w budynkach łódzkich uczelni wyższych. Odbył się on w dniach 21-22 marca. Wzięło w nim udział część wydziałów Politechniki Łódzkiej i uniwersytetu. Udział innych uczelni był mniejszy.
Jak wspomina Anna Łukasiak, studenci uniwersytetu strajkowali w siedzibie biblioteki. Została wtedy wybrana do rozmów z władzami uczelni.

- Dlaczego akurat ja? - zastanawia się dziś. - Podczas żywiołowej dyskusji kilka razy zabrałam głos. Widocznie na tyle konkretnie i zasadniczo, że wybrano mnie na przedstawiciela studentów. Rektor chciał, abyśmy się rozeszli do domów, zaniechali protestu, a my chcieliśmy tak długo tupać nogami, żeby wywalczyć swoje. W tym czasie odbywały się już wiece robotnicze przeciwko studentom z hasłami "Studenci do nauki" i manifestacje antyżydowskie. Władza porządnie się wystraszyła. Wokół Łodzi czekało na rozwój wydarzeń 12 tysięcy uzbrojonych żołnierzy.

Przewodnia siła
Na okładce książki "Marzec 68 w Łodzi", wydanej przez łódzki IPN, są zdjęcia łódzkich robotników, protestujących przeciwko studenckiemu buntowi i Żydom. Były to protesty na żądanie "przewodniej siły narodu". Tak naprawdę, to ludzie byli po stronie studentów. Czapka studencka otwierała drzwi. Taksówkarze wozili przywódców strajku za darmo. To była wielka przysługa, ponieważ trzeba było krążyć między uczelniami. Zwłaszcza, kiedy doszło do strajku okupacyjnego. Ludzie przynosili protestującym pączki, chleb, oranżadę. Chcieli pokazać, że się z nimi solidaryzują, choć na ulicę nie wyjdą. Przeciętny człowiek nie brał udziału w antysemickich rozróbach. Brała w nich udział partia, a w zasadzie jej część.

Andrzej Harasimowicz wspomina, że w marcu dziekan wydziału historycznego UŁ Stefan Amsterdamski został zmuszony do zwołania zebrania pracowników i studentów, żeby omówić istniejącą sytuację. Dziekan sprawiał wrażenie chorego i przerażonego. Czuł, że zbierają się nad nim czarne chmury. Na zebraniu siedział ze spuszczoną głową.

Anna Lewek-Łukasiak nie wie dziś, który to był dzień protestu, kiedy do mieszkania Ireneusza Kaskiewicza, w którym omawiali dalsze działania, wkroczyła milicja. Aresztowano kilka osób, w tym i ją. Na milicji spędziła kilkanaście godzin. Tratowano ją bardzo uprzejmie, poczęstowano jajecznicą na szynce, kawą. Proszono: "Pani Anno, może jednak zdecyduje się z na współpracę z nami." Kategorycznie odmówiła. O świcie ją puszczono.

23 marca w "Dzienniku Łódzkim" i "Głosie Robotniczym" ukazała się tej samej treści notatka, która prawdopodobnie została napisana przez propagandzistów PZPR. "Rektor Uniwersytetu Łódzkiego postanowił zawiesić w prawach studentów organizatorów zakłóceń porządku i spokoju, atmosfery pracy i nauki na łódzkich wyższych uczelniach" czworo studentów: Annę Lewek, studentkę II roku anglistyki, Jerzego Szczęsnego - studenta V roku wydziału prawa UŁ, Bogdana Wyciszkiewicza, studenta V roku filologii polskiej UŁ i Brunona Kapalę, studenta IV roku wydziału matematyki, fizyki i chemii UŁ. W notatce podano, kim są ich rodzice. Uczelnia wszczęła przeciwko nim postępowanie dyscyplinarne.

Bunt zaczął gasnąć
Po zakończeniu strajku okupacyjnego studencki bunt zaczął gasnąć. Na studencką brać wpłynęły wiadomości o represjach wobec przywódców protestu.

24 marca Jerzy Szczęsny został wysłany na ćwiczenia wojskowe do Braniewa i Żagania. To samo spotkało Makatrewicza i Kapalę. Andrzej Kowalski został aresztowany. Niespełna miesiąc później łódzka bezpieka aresztowała Szczęsnego i jego kolegów w gabinecie dowódcy dywizji. Zawieźli ich na Sienkiewicza, a potem do więzienia na Stokowską. Okazało się później, że zastraszony Kowalski, sypnął ich, ale agentem nie był. Na szczęście, nie wszystko wiedział. Kiedy zobaczył, że akt oskarżenia był oparty na jego zeznaniach, wszystko odwołał.

8 maja 1968 roku doc. Jan Waszczyński, rzecznik dyscyplinarny przy komisji dyscyplinarnej dla studentów Uniwersytetu Łódzkiego złożył wniosek do komisji o ukaranie Anny Lewek naganą z ostrzeżeniem. Za to, że rzekomo naruszyła obowiązki studenta, gdyż jako delegat studentów okupujących gmach biblioteki przeprowadziła ze studentami wydziału matematyczno-fizycznego konsultacje na temat kontynuacji strajku okupacyjnego i usiłowała przeprowadzić podobne rozmowy ze studentami prawa. 21 maja komisja orzekła wobec niej karę nagany. Pamięta, że Bogdan Wyciszkiewicz jej kolega, też uczestnik protestu, miał jeszcze dodatkowe kłopoty, bo był bezpodstawnie podejrzany o to, że wyłudził stypendium. A ten chłopak, wychowywany tylko przez matkę, był rzeczywiście w trudnej sytuacji materialnej.

Pod koniec maja Anna Lewek została odwieszona w prawach studenta. Ale wówczas była już w rodzinnym domu, w Sopocie.
W sądzie pierwszej instancji Jerzy Szczęsny dostał pół roku więzienia. W drugiej instancji podniesiono mu karę do półtora roku więzienia. Makatrewicz i Kapala dostali po roku, a Kowalski 8 miesięcy. Sąd mimo protestów obrony zastosował dekret z 1944 roku o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa.

Czystki w pracy
Podobnie jak w całym kraju, na łódzkich uczelniach, jak i wielu zakładach pracy, zaczęły się czystki. Ludzie żydowskiego pochodzenia, którzy czuli się Polakami i mieli mieli polskie obywatelstwo, byli zwalniani i zmuszani do emigracji.

- Kiedy na uczelni zaczęto tropić wydziałowych syjonistów oraz szkodników, podniosłem rękę i - także ku swemu zaskoczeniu powiedziałem, ze nie mogę się z tym zgodzić w przypadku prof. Henryka Katza, bo uczęszczam na jego seminarium i żadnych szkód z tego powodu nie poniosłem, wręcz przeciwnie! - mówi Andrzej Harasimowicz, wówczas student historii. Rok później koledzy poinformowali mnie, że w czasie obrad komisji przyznającej stypendia naukowe "piątkowym" studentom, mój los wisiał na włosku, bo podniesiono tę sprawę.

Wydział, na którym studiował musiało opuściło wielu świetnych historyków. Wyrzucono Leona Błaszczyka, znawcę starożytności, wielkiego erudytę. Pracę stracił też prof. Stefan Amsterdamski, filozof i dziekan wydziału. Wydział musiał też opuścić prof. Henryk Katz, lwowiak, który przed wojną kończył studia w Londynie, specjalizujący się w dziejach ruchu robotniczego. Odeszli też Paweł Korzec i Adam Leśniewski. Po Marcu naukowcy o liberalnych poglądach byli pomijani w awansach.

Andrzej Harasimowicz, który jest dziś profesorem Uniwersytetu Warszawskiego twierdzi, że luki po wyrzuconych z uczelni z powodów politycznych ludziach długo nie dało się zapełnić.

Marzec zmienił moje życie
Jerzy Szczęsny ukrywał się przed więzieniem do czasu ogłoszenia amnestii 15 lipca 1969 roku. Potem była ciężka walka o możliwość kontynuowania studiów. W końcu przyjęto go na UMSC w Lublinie.

Dzięki znajomym w "Słowie Powszechnym" został później dziennikarzem. Potem pracował w kilka innych niszowych pismach.
Annie Lewek nie dawano spokoju. Otrzymywała wezwania na przesłuchania do prokuratur sądowych do Gdańska, do Łodzi, do Bydgoszczy jako świadek w sprawach kolegów. Jedno przesłuchanie następowało tuż po drugim.

Jesienią wróciła na Uniwersytet Łódzki. Ale nie czuła się tam dobrze. Dla jednych była tą odważną, co nastawiała karku, a inni się bali kontaktów z nią. Wróciła ponownie do Sopotu. Ukończyła polonistykę, a później anglistykę. Została nauczycielką. Dziś jest na emeryturze, ale działa społecznie.

"Marzec" bardzo zmienił jej życie. Straciła dwa lata studiów, ale nie żałuje. To były piękne, choć trudne dni. Wtedy dotarło do niej, w jakim kraju żyje, że ten ustrój jest do bani, a Polska nie jest wolnym krajem. Z kolegami z tamtych dni nie miała kontaktu. Tylko raz spotkała Jurka Szczęsnego na plaży w Sopocie. Brunon Kapala przypłacił tamte przeżycia zdrowiem.

- Cieszę się, że dziś mogę powiedzieć w "Dzienniku Łódzkim", że to jednak nie kryminaliści i nie wichrzyciele strajkowali na uczelni, ale normalna młodzież, która wyszła na ludzi - mówi z przejęciem Anna Lewek.

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki