MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Michniewicz: Nikt nie złamie mi kręgosłupa

Redakcja
Czesław Michniewicz - były trener Widzewa
Czesław Michniewicz - były trener Widzewa Krzysztof Szymczak
Z Czesławem Michniewiczem, byłym trenerem piłkarzy Widzewa, rozmawia Paweł Hochstim

Po ostatnim meczu sezonu w Zabrzu zapytałem Pana o to, kiedy zostanie podpisany nowy kontrakt. Zażartował Pan, że nie wie, czy po takiej porażce będą go chcieli. Wszyscy się wtedy z tego śmialiśmy...
Czesław Michniewicz: Śmiech okazał się proroczy. Nie jestem już trenerem Widzewa, ale wtedy wszystko wskazywało na to, że będę i to długo. Najpierw nie mogłem się doczekać kontraktu, a jak się już doczekałem, to okazało się, że jest inny, niż ustaliliśmy. Stąd moja decyzja, by odejść. To nie jest żadna manifestacja, tylko walka o własny kręgosłup.

Naprawdę pański kontrakt zrujnowałby Widzew?
Nie, nie przesadzajmy. Uważam, że na ten kontrakt zapracowałem, bo stawiałem na młodych zawodników, którzy niewiele Widzew kosztują. Patrząc bardziej perspektywicznie, odstawiałem zawodników, którzy byli bardzo drodzy i można było ich zastąpić młodszymi, tańszymi piłkarzami. W ten sposób pieniądze się znalazły, bo miałem trzydziestu paru zawodników w kadrze, a korzystałem z młodszych. Automatycznie kilka milionów złotych w budżecie zostało, a zapewniam, że mój kontrakt nie miał być tak wysoki. Gwarantuję, że gdyby działacze tylko chcieli, to na pewno byłbym dalej trenerem Widzewa.

Rzeczywiście jest tak, jak mówi prezes Marcin Animucki, że poszło o pieniądze?
Absolutnie nie. Chodzi o zasady. Jeśli miesiąc temu umawiamy się na pewne zapisy, a później przychodzi kontrakt, który nijak ma się do tych ustaleń, to uznałem, że w ten sposób nie powinno się robić interesów. Dlatego odchodzę.

Słuchając prezesa Animuckiego doszedłem do wniosku, że ten poprzedni kontrakt Michniewicza z Widzewem już musiał być wysoki, skoro nie mógł się Pan doliczyć pensji na koncie. W tym momencie na konferencji Pan poległ, bo do tego momentu udawało się skutecznie walczyć z mimiką twarzy, a wtedy jednak się Pan skrzywił.
Tak, pomyliłem się o jedną, z dwójki na trójkę przeskoczyło mi w oczach. Ale poważnie - mam nadzieję, że nie będę kolejnym trenerem, czy zawodnikiem, który będzie długo czekał na pieniądze.
Ale zaległości są?
Oczywiście, że są. Prezes tego też nie ukrywa i mogłem nawet pozwolić sobie na żart, że księgowość w klubie w pewnym momencie nie miała za dużo do roboty. Myślę, że rozstaniemy się z klasą, tak jak w piątek. Zależało mi na tym, żeby nie uciekać przez kotłownię, a przyjść, podziękować i pogratulować nowemu trenerowi. A co do zaległości? Mam nadzieję, że nie trzeba będzie się z nikim sądzić, bo byłoby to dla mnie upokarzające.

Miesiąc temu z właścicielem klubu i prezesem ustalił Pan kontrakt, a później tygodniami czekał na dokument. Nie niepokoiło to Pana? Wydaje mi się, że takie sprawy formalizuje się w kilka dni albo wcale.
Oczywiście, w piłce jestem nie od dziś. Przypomniał mi się film "Poranek Kojota", w którym facet przychodzi na casting i słyszy zdanie: "Zadzwonimy do pana". On odpowiada: "Ale ja nie mam telefonu", ale reżyser zapewnia: "OK, OK". W mojej sytuacji było podobnie. Im dłużej to wszystko trwało, tym dłużej czułem, że nic z tego nie wyjdzie. Żałuję, że przeciągnięto mnie w czasie, bo byłem świadomy tego, iż zostaję w Widzewie i odrzuciłem kilka ofert. Uścisnęliśmy sobie dłoń z prezesem i traktowałem to tak, jak umowę. Chciałem pracować z Widzewie, chciałem być częścią historii tego klubu, ale niestety jestem tylko jednym z wielu trenerów, którzy przewinęli się tutaj przez chwilę. Jestem częścią historii Lecha i Zagłębia Lubin, ale Widzewa niestety nie.

Gdyby Widzew od razu powiedział "nie", miałby już Pan pewnie dawno pracę. Może nawet niedaleko, bo w Bełchatowie.
Miałem kilka możliwości pracy. Bełchatów też był takim miejscem, z którego było wstępne zainteresowanie. Ale chciałem być lojalny i nie podejmowałem rozmów do momentu, aż moja sytuacja się wyjaśni. Niestety, wyjaśniała się tak długo, że już wszyscy trenerzy mają pracę, a ja nie. Na pewno nie jest to miły moment, bo mam rodzinę, dzieci, a teraz znów czeka mnie czekanie na potknięcie innych kolegów trenerów. Taka jest niestety prawda. Może to trwać tygodniami, miesiącami... Oby nie przeciągnęło się w lata, jak poprzednio.
No i do tego jeszcze Widzew chyba popsuł Panu urlop, przesyłając ten nowy kontrakt na początku wakacji w Turcji.
Odebrałem maila, ale bardzo szybko odpisałem. Przeczytałem tylko trzy pierwsze punkty, wcisnąłem "odpowiedz" i napisałem swoje stanowisko. Nie pomógł mi ten kontrakt, żeby psychicznie odpocząć. Już wtedy wiedziałem, że na pewno nie będę trenerem Widzewa. Trudno, nie mam do nikogo pretensji. Pracowało mi się tutaj bardzo dobrze i jestem wdzięczny władzom klubu, że mogłem tutaj pracować. Dziękuję kibicom, że przyjęli mnie bardzo ciepło w niezbyt dobrym dla mnie momencie kariery. Współraca z dziennikarzami też daje mi satysfakcję. Na początku chyba trochę byliście nieufni, ale myślę, że pokazałem, iż potrafię pracować, ale także odpowiadać nawet na trudne pytania.

Kontakt z Sylwestrem Cackiem zaczął się słabo, bo od obraźliwej dla Pana wypowiedzi na temat afery korupcyjnej. A teraz mówi Pan jednak, że gdyby właściciel klubu mieszkał w Łodzi, a nie Szwajcarii, to do rozstania z Widzewem na pewno by nie doszło.
Rzeczywiście, nasza znajomość zaczęła się niefortunnie, ale im dłużej trwała, tym lepiej się dogadywaliśmy. Łatwiej rozmawia się z właścicielem, bo on o wszystkim decyduje. Zarząd musi konsultować się z radą nadzorczą i właśnie z właścicielem. Chciałbym w przyszłości mieć nad sobą tylko właściciela klubu, tak jak było z prezesem Drzymałą w Groclinie, czy prezesem Rutkowskim w Amice, bo wtedy jest łatwiej. W Widzewie struktury są bardziej złożone i nie ułatwia to działania.

Gdy w listopadzie klub ogłosił, że będzie Pan nowym trenerem, pomyślałem sobie, że Michniewicz tu zupełnie nie pasuje. Takie medialne zwierzę i pilnująca każdego słowa agencja PR - to nie wróżyło dobrze. Dziś muszę powiedzieć, że jest Pan pierwszym trenerem w nowej erze Widzewa, który nie dał się spacyfikować agencji PR.
Warto poszukać w internecie artykułu z jednej gazet o moim rozstaniu z Lechem. Jestem taki sam, jak byłem w Poznaniu. Ja nie poddaję się wytycznym, jeśli chodzi o to, co mogę mówić, a czego nie mogę. Ja sam wiem dobrze, co mogę powiedzieć. Uważam, że moja wiedza przekazywana dziennikarzom, czyli za waszym pośrednictwem kibicom, może tylko działać na moją korzyść. Doskonale zdaję sobie sprawę z roli i istoty mediów. Nie jestem wrogiem mediów, choć czasem niektóre rzeczy, które czytam mnie irytują, bo wiem, że jest inaczej. Ale to jest wasze stanowisko i szanuję waszą pracę, a wy musicie szanować to, co ja robię. I tak było w Łodzi. Cieszę się, że uważa pan, że nie dałem się spacyfikować. Bo byłem od początku do końca sobą.

Można powiedzieć, że dba Pan o kręgosłup. Ani agencja PR, ani prezes Animucki go nie złamali.
Ja wyznaję zasadę, że jeśli ginąć, to za własne przekonania, idee, pomysły... Jeśli giniesz za czyjeś pomysły, to nie wiesz, czy było warto. Jeśli ktoś chce moim kosztem realizować swoje koncepcje, to ja z reguły odpowiadam: dziękuję, do widzenia. Zawsze tak było i niektórzy mieli do mnie o to pretensje. Uważam, że praca ze mną jest o tyle łatwa, że wszystko jest dobrze zorganizowane i ukierunkowane na sukces. Jeśli ktoś nie spełnia moich oczekiwań, to wypada poza nawias. Szukam ludzi, którzy myślą tak jak ja.
Symbolami tej Pana męczeńskiej śmierci w Widzewie są Wojciech Szymanek i Bruno Pinheiro...
No właśnie. Wojtek Szymanek to nie jest wirtuoz futbolu, bo są lepsi piłkarze i w polskiej lidze, i nawet w naszej drużynie. Ale ja szukam ludzi z charakterem, którzy dla drużyny z rozpędu wpadną na ścianę. I Wojtek jest takim piłkarzem. Ja nie potrzebuję stopera, który będzie kiwał napastnika w polu karnym, tylko takiego, który tego napastnika skasuje, poświęci zdrowie, włoży tam głowę, gdzie inny nie włoży nogi. Miałem wielu takich zawodników, jak np. Sebastian Madera, czy Adrian Budka. Jest mi przykro, że muszę się z nimi rozstać, bo się z nimi zżyłem. Miałem już w piątek jechać do domu, ale poprosili mnie, żebym się z nimi spotkał, bo chcą mi wręczyć upominek. A wracając do Bruno, to nie wiem, dlaczego robi się z niego męczennika. To jest dobry piłkarz, który łatwo wpada w oko kibicom, czy dziennikarzom, ale nie powinien grać na pozycji stopera. A z kolei w środku pomocy wyżej ceniłem Brozia i Pankę, którzy gwarantowali mi wyższą jakość gry. Nie jest prawdą, że się uwziąłem na Bruno. Po prostu stawiałem na innych. A dzięki niemu też była rywalizacja w zespole.

Pana skład drużyny i te, które przed meczami dostawał Pan od działaczy na kartkach bardzo się różniły?
Były dyskusje na temat, kto powinien grać.

A kartki były?
Nie chcę mówić o tym, kto, jak itd. Przykład Wojtka Szymanka pokazuje, że to ja decydowałem i nie było ważne, kto i co mówił. Dyskusje na korytarzach bywały, każdy ma swój pomysł. Wszyscy wiedzą, jak zrobić lepiej, ale nie wszyscy wiedzą, jak zrobić dobrze. A ja musiałem wiedzieć, jak zrobić dobrze. Każda moja decyzja była tym podyktowana. Dziś prezes cieszy się, że grali młodzi zawodnicy, jak np. Piotr Mroziński. Trzeba pamiętać, że wtedy mogłem wystawić Bruno Pinheiro. Kibice pewnie byliby zadowoleni, ale uważałem, że warto dać szansę młodemu Mrozińskiemu, który pewnie gdyby nie kontuzja tych meczów miałby dziś więcej, a jego wartość byłaby wyższa. On mało zarabia, to może byłyby wtedy dla mnie pieniądze na kontrakt.

Nie sądzi Pan, że zaszkodziło Panu poparcie dla piłkarzy, gdy ci nie wyszli na trening, by zaprotestować w sprawie opóźnień w wypłatach?
Razem złapani i razem powieszeni... Wiosłowaliśmy w jednej łódce, więc dlaczego miałem nagle z niej wyskakiwać. Myślę, że to nie miało znaczenia, bo później wygraliśmy sporo meczów, a następnie zaprosił mnie prezes Cacek i zaproponował przedłużenie kontraktu.

Będzie Pan gdzieś po szóstej, czy siódmej kolejce gasił pożar w innym klubie?
Wąż mam już przygotowany. To jest paskudny okres dla trenera, gdy nie pracuje. Przeanalizowałem już, gdzie do sezonu przygotowują się na obozach najlepsze zespoły w Europie i zamierzam trochę pojeździć i popatrzeć, jak inni pracują, by poszukać doświadczenia. Nie chcę długo rozpamiętywać, że nie pracuję, choć muszę sobie radzić. Zamykają się jedne drzwi, ale otwierają się drugie. Oby się tylko nie zacięły na długo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki