MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nauczyciel to piękny zawód, w szkole zawsze coś się dzieje...

Anna Gronczewska
Stanisława Hejwowska (druga z lewej) na studniówce w I LO im. M. Kopernika
Stanisława Hejwowska (druga z lewej) na studniówce w I LO im. M. Kopernika archiwum
Każdy miał w swoim życiu nauczyciela, wychowawcę, którego pamięta do dzisiaj. W najbliższy wtorek obchodzimy kolejny Dzień Edukacji Narodowej. To znakomita okazja, by przypomnieć niektórych wspaniałych łódzkich nauczycieli...

Małgorzata Wiśniewska jest dziś dyrektorem XVI Liceum Ogólnokształcącego im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego w Łodzi, które niedawno świętowało 65. rocznicę powstania. Sama jest absolwentką tej szkoły. Uczyło ją wielu znakomitych nauczycieli. Do dziś utrzymuje kontakty ze swoją matematyczką Danutą Witkowską. To dzięki niej zaczęła studiować matematykę, a potem uczyć w XXVI LO.

- Pani Danuta była świetną matematyczką, doskonale tłumaczyła wszelkie zawiłości matematyki, ale też słynęła z "żelaznej ręki" - wspomina Małgorzata Wiśniewska. - Wszyscy czuli przed nią respekt, była wymagająca. Bywało, że na dwóch godzinach lekcji przepytała połowę klasy. A liczyła ona 42 uczniów. Większość z nich stanowili chłopcy, więc musiała trzymać klasę "żelazną ręką"...

Po maturze wiele osób z naszej klasy poszło na matematykę, skończyło ekonomię, Politechnikę Łódzką. Na studiach nie mieli problemów z matematyką. Gdy studiowałam na pierwszym roku, to mogę powiedzieć, że były to same powtórki z czasów lekcji z panią Danutą. Do dziś nasza klasa utrzymuje z nią kontakt, odwiedzamy naszą panią profesor w dniu jej imienin.

Małgorzata Wiśniewska, ale też wielu uczniów XXVI LO, pamięta też na pewno Ewę Kufelnicką, która uczyła fizyki. Była niesamowicie wymagającą nauczycielką, mogła się poszczycić wieloma olimpijczykami.

- Ale u Ewy Kufelnickiej nikt w naszej klasie nie miał piątki!- dodaje pani Małgorzata. - Było kilka czwórek, a reszta miała trójki...
Jedną z legend XXVI LO jest też nieżyjąca już Danuta Falak. Przez wiele lat była dyrektorem tego liceum, zastępując na tym stanowisku legendarnego Henryka Konarzewskiego. Dyrektor Konarzewski znany był w całej Łodzi. Nie tylko dlatego, że kierował jednym z najbardziej prestiżowych łódzkich liceów. Dziewczyny z innych szkół średnich słuchały opowieści swych koleżanek z XXVI LO o tym, że nie mogą do szkoły chodzić w spodniach, obcisłych bluzkach...

- Postać dyrektora Henryka Konarzewskiego niezatartym piętnem odcisnęła się na uczniach w tamtych czasach - wspominał na łamach jubileuszowego wydawnictwa z okazji 65-lecia szkoły Jerzy Śnieć, dziś wizytator łódzkiego kuratorium, absolwent XXVI LO z 1975 roku.- Wystarczy wspomnieć komunikaty nadawane przez szkolny radiowęzeł. Po charakterystycznym dmuchnięciu zazwyczaj zapadała cisza, po której dyrektor zapraszał do siebie... tu padały nazwiska nieszczęśników. Zdarzało się, że niektórych trzeba było cucić po tym, kiedy usłyszeli swoje nazwisko. Zabawa zaczynała się w gabinecie dyrektora wypełnionym zazwyczaj sporym tłumkiem wystraszonej młodzieży. Wszyscy tłoczyli się przy drzwiach i ścianie, gdzie wisiał plan lekcji. Była to tablica, gdzie w małych dziurkach tkwiły - pracowicie ułożone przez inną legendę szkoły, ówczesną wicedyrektor Danutę Falak - kolorowe główki szpilek.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE
Oznaczały one nauczycieli i ich zajęcia w kolejnych dniach tygodnia, w poszczególnych oddziałach. Przed biurkiem dyrektora ziała pustka. Na ten plac wstępował każdy wezwany i najczęściej był chłostany ostrą krytyką, zwykle słuszną. W czasie, gdy nad skazańcem odbywał się sąd, przy tablicy zaczynały się dziać ciekawe rzeczy, acz straszne z punktu widzenia dyrekcji. Niewidzialne bowiem ręce pracowicie zmieniały szpilki. Adrenalina podwójna i w końcu jako takie poczucie rewanżu i zwycięstwa. Przez kolejne lata pobytu w szkole okazywało się, że dyrektor Konarzewski jest postacią wyjątkową. Surowy, lecz sprawiedliwy. Wymagający wiele od uczniów, bardzo dużo od nauczycieli, ale najwięcej od siebie. Szkoła była dla niego drugim domem. Ile razy wieczorem przechodziło się koło szkoły, w dwóch gabinetach, dyrektora i wicedyrektora, paliło się światło...

Danuta Falak nazywana była przez uczniów "Danką", w odróżnieniu od "Danusi", czyli Danuty Witkowskiej. Kiedyś była uczennicą tego liceum, potem uczyła w nim języka polskiego, została wicedyrektorem, w końcu dyrektorem. Zapamiętano, że wspierała wszelkie formy działalności artystycznej i literackiej uczniów. Jej wielką miłością były chór i orkiestra.

Czesława i Jerzy Artykiewiczowie to kolejne łódzkie, nauczycielskie legendy. Przez lata obydwoje uczyli matematyki. Przez długi czas byli związani z XXI LO im. Bolesława Prusa. Często wspominają dawny okres. Cieszą się, że nie zapominają o nich ich wychowankowie i uczniowie.

- Czy ja chciałam być nauczycielką? - zastanawia się Czesława Artykiewicz. - Po latach wiem, że nic innego bym nie robiła. Gdybym wybierała jeszcze raz, na pewno byłabym nauczycielką. To piękny zawód, nie nudny, bo w szkole zawsze się coś dzieje. Nie mogłabym siedzieć przez osiem godzin w biurze, to byłoby nie do wytrzymania...

Jerzy Artykiewicz nie ma wątpliwości, gdy pyta go ktoś o nauczycielski fach. Chciał uczyć. Nauczycielem matematyki był jego ojciec Stefan.

- Ojciec chwalił się czasem, że gdy byłem dzieckiem, to już miałem smykałkę do matematyki - opowiada. - Jako cztero-pięcioletni chłopiec siedziałem na lekcjach, bo rodzice nie mieli co zrobić z synem. Mama też była nauczycielką...

Jerzy Artykiewicz przez niemal całe nauczycielskie życie był związany z XXI LO w Łodzi. Do tej szkoły przyszedł w 1956 roku. Od lat sześćdziesiątych pracował tu razem z żoną. Lubił swoją pracę.

- Tyle młodych dziewczyn było w szkole! - śmieje się dziś Jerzy Artykiewicz. Żona przypomina, że miał swoje wielkie szkolne sympatie. Jak na przykład Nelkę, śliczną dziewczynę, z bardzo oryginalnymi jak na tamte czasy, ognistorudymi włosami.

- Jak wszedłem pierwszy raz do klasy i ją zobaczyłem, to pomyślałem: O jak mi się podoba!- wspomina Jerzy Artykiewicz.- Potem wychowawczyni tej klasy cały czas podkreślała, że Nelka jest moją sympatią i tak już zostało...

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE
Uczniami Artykiewiczów byli obecni adwokaci, prokuratorzy, lekarze, sędziowie, naukowcy, m.in. Jolanta Szymanek-Deresz była szefowa Kancelarii Prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego, która zginęła w katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem.

- Ładna była z niej dziewczyna, kochała się w Maćku, koledze naszej córki, który został architektem - wspominają Jolantę Szymanek-Deresz.

Córka państwa Artykiewiczów, Małgosia, też została matematykiem. Uczyła m.in. w liceach XXVIII i XXIV. A uczniowie dalej przewijają się przez ich życie. Czesława Artykiewicz znalazła się na OIOM-ie. Jej stan był ciężki. Podeszła do jej łóżka lekarka. Popatrzyła na kartę i zapytała: Pani Artykiewicz? Pani uczyła moją Anię!

- Od razu poczułam się lepiej! - śmieje się Czesława Artykiewicz. - Męża operował były uczeń...

Uczniowie przychodzący do XXI liceum chcieli trafić do klas Artykiewiczów.

- Przed matematyką uczniowie zawsze mają lęk - twierdzi Jerzy Artykiewicz. Czesława Artykiewicz inaczej podchodzi do sprawy. Przez wiele lat pracowała w liceum, które było szkołą ćwiczeń. Studenci siadali na końcu klasy i patrzyli na pokazową lekcję.
- To jak wypadła lekcja, zależało od uczniów - wyjaśnia.- A nie można było wcześniej ich przygotować. Gdyby nie było życzliwości uczniów, ich pomocy, to lekcje te by nie wypadały dobrze. A znamy nauczycieli, którym uczniowie położyli taką lekcję, bo nie chcieli odpowiadać...

Po latach uczniowie państwa Artykiewiczów wspominają, że tak dobrze tłumaczyli, że nie sposób było nie zrozumieć matematyki.
- Pani profesor się nie baliśmy, ale czuliśmy duży respekt- opowiadają. - Była to osoba o dużym autorytecie. Miała taki ołóweczek-wędrowniczek. Na każdej lekcji pytała jedną osobę z pracy domowej. Wędrował tym ołówkiem po liście obecności szukając osoby, którą wezwie do odpowiedzi...

W XXI LO Jerzy Artykiewicz pracował 28 lat, do emerytury. Po jakimś czasie ówczesny dyrektor liceum, nieżyjący już Janusz Bąk, poprosił go, by przyszedł na zastępstwo, bo w ciągu roku odeszła matematyczka. Zgodził się.

- Dziewczyny chciały mnie wziąć pod nogę - wspominał to zastępstwo - Skarżyły na mnie do dyrektora, że za dużo zadaję. Jeden z nauczycieli, Dariusz Chętkowski, opisał mnie nawet w swojej książce. Pisał, że przyszedł taki jeden stary piła, a dziewczyny, by go udobruchać zaczęły przychodzić na lekcje z dużymi dekoltami...

CZYTAJ DALEJ
Wspomniany wcześniej, zmarły w ubiegłym roku Janusz Bąk, też przeszedł do historii łódzkiej oświaty. Urodził się w 1945 roku w Łodzi. Wychowywał się w okolicy ul. Pomorskiej.

Po skończeniu podstawówki, Janusz Bąk zaczął się uczyć w XXIII LO na łódzkim Widzewie. W tym liceum zdawał maturę. Potem zaczął studia na filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Tam poznał swoją żonę Halinę. Przez jakiś czas uczył rosyjskiego i polskiego w wiejskiej szkole. Mieszkał w wynajętym od rodziny pokoju. Potem wrócił do Łodzi. Uczył w Szkole Podstawowej nr 6 na Retkini. Była to wielka podstawówka. Uczyło się w niej 2.500 dzieci. W pewnym momencie została podzielona. Część uczniów odeszło do nowo powstałej Szkoły Podstawowej nr 44. W budynku "szóstki" została podstawówka, ale utworzono też XXXIII LO.

Razem utworzyły Zespół Szkół nr 2. Janusz Bąk uczył rosyjskiego w szkole podstawowej i liceum. W 1992 roku wygrał konkurs na dyrektora XXI LO.

Wielu nauczycieli, uczniów podkreśla, że był charyzmatycznym człowiekiem, ale również dowcipnym, oddanym uczniom i nauczycielom.

- No i podobnym do Bolesława Prusa, patrona naszego liceum - wspominają nauczyciela byli uczniowie. - Jest nawet w szkolnych kronikach zdjęcie pana dyrektora w meloniku. Wygląda na nim jak Prus! Miał znakomitą pamięć. Znał z imienia i nazwiska każdego ucznia, choć wielu nie uczył. Pamiętał o ich sukcesach, ale też o tym, czym go denerwowali, czym zaszli za skórę.

Już niemal legendarne są opowieści o tym, jak kazał dziewczynom zmywać makijaż w toalecie i zdrapywać lakier z paznokci. Jedno jest pewne! To on tworzył tę szkołę, miał nieustającą ambicję, żebyśmy rywalizowali z "Jedynką" i dbał o to żeby zdanie "skończyłem/łam XXI LO w Łodzi" brzmiało dumnie...

Stanisława Hejwowska zmarła w 2009 roku. Przez wiele lat uczyła chemii w I LO im. Mikołaja Kopernika w Łodzi.
- Zawsze trzeba znaleźć dla ucznia czas! - mówiła nam przed laty pani Stanisława.

Sama nigdy nie marzyła, by zostać nauczycielką. Wydawało się jej, że praca w szkole, to najgorsze, co może ją spotkać. Mama uczyła chemii w XII LO, więc wiedziała, że to bardzo ciężka praca. Myślała, że nie nadaje się do niej. Po studiach bardzo krótko uczyła w podstawówce, po czym zaczęła pracować na wydziale farmacji Akademii Medycznej w Łodzi.

- Ale im dłużej pracowałam na uczelni, tym cieplej wspominałam trzymiesięczny okres nauczania w szkole - opowiadała nam. - Odkryłam, że motorem moich działań jest praca z ludźmi. Na uczelni nie miała takiej motywacji...

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE
Dobrze zapamiętała swoją pierwszą lekcję. Było to jeszcze na studiach. Lekcja zakończyła się wybuchem.

- Źle wykonałam doświadczenie - opowiadała nam Stanisława Hejwowska. - Przygniotłam lejkiem sód, który jest bardzo egzotermiczny i reaguje z wodą. Rozbiły się naczynia, przestraszona młodzież stała pod ścianą i nie chciała wrócić do ławek. A było to w liceum, które skończyłam, czyli XXI...

Nie zliczy się wszystkich olimpijczyków, których wychowała Stanisława Hejwowska. Po latach wspominała, że pierwszy miał na imię Michał. Wtedy uczyła w XV LO.

- Przyszedł do mnie z bukietem kwiatów i poprosił, bym przygotowała do olimpiady- mówiła nam pani Stanisława.- Nie wiedziałam, co do mnie mówi, nie miałam pojęcia o jakiej olimpiadzie. Niedawno spotkałam go na ulicy. Powiedział, że córka kończy gimnazjum i szykuje się do "Jedynki".

Byli uczniowie pani Stanisławy zapewniali, że cieszyła się wielkim autorytetem. Tyle, że ten autorytet budziła wiedzą, nie strachem.
- Była wyjątkowa! - mówiła już po śmierci swojej byłej pani profesor jedna z jej uczennic.- Gdy się na nią patrzyło, widać było, że lubi swoją pracę, jest ona jej pasją.
Stanisława Hejwowska przyznawała, że jest piłowata, wymagająca.

- Uczniowie straszą mną przed lekcją - śmiała się. - Mówią, że zadaje im trudne pytania. A ja chcę, by myśleli. Nie krzyczę na nich, bo po co?

Opowiadała, że na pierwszej lekcji była zawsze przepychanka, wyznaczenie granic między uczniem a nauczycielem.
- Dzieci oczekują wyznaczenia takich granic - dodawała.

Stanisława Hejwowska podkreślała, że nauczyciel powinien lubić dzieci, młodzież, swoją pracę i przedmiot, którego uczy.
- Ja lubię uczyć - zapewniała. - Owszem w pracy są różne okresy, raz gorsze, raz lepsze. Przychodzą zmęczenie, zniechęcenie, mam nie raz okresy przesytu, ale wiem, że to minie. Zawsze tak jest, bo naprawdę lubię uczyć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki