Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niedbała: Skoty na ulicach miały zastraszyć ludzi

Joanna Leszczyńska
Andrzej Niedbała
Andrzej Niedbała Grzegorz Gałasiński
Z Andrzejem Niedbałą, przewodniczącym Solidarności w zakładach East West Spinning w Łodzi, rozmawia Joanna Leszczyńska:

Janusz Hetman, były łódzki opozycjonista, powiedział, że stan wojenny to była mieszanina grozy i kabaretu. Ci, którzy dali się przestraszyć, żyli w grozie, inni - nie. Miał rację?
Myślę, że tak. Ludzie, widząc na ulicach tyle wojskowego sprzętu, faktycznie mogli to odebrać jako potworne zagrożenie. Natomiast ci, którzy znali kuchnię wojskową, widzieli, że ten sprzęt jest niesprawny i że były to bardziej działania nastawione na zastraszenie ludzi. Jeden ze znajomych tak się wystraszył, że spalił wszystkie książki z drugiego obiegu.

Miał Pan świadomość, że sprzęt wojskowy na ulicach był niesprawny, czy wie Pan to teraz, po latach?
Mniej więcej wiedziałem, bo byłem cztery lata po wojsku. Po latach okazało się, że to była prawda. Sporo tego sprzętu utykało gdzieś po drogach, bo był w tragicznym stanie. Pamiętam demonstracyjny przejazd pojazdów gąsienicowych i transporterów przez miasto. Kiedy spotkałem się na Widzewie Wschodzie ze znajomymi, nocą po osiedlu jeździły skoty. Widziałem w oczach niektórych strach. Mówiłem: "Przecież nam do mieszkania nie wjadą, to jest demonstracja siły". Ale na ludziach, którzy nie mieli do czynienia z takim sprzętem, robiło to potworne wrażenie.

Kiedy został ogłoszony stan wojenny, nie bał się Pan?
Ja akurat nie zostałem internowany w noc ogłoszenia stanu wojennego. 13 grudnia byłem na Piotrkowskiej i obserwowałem pacyfikację przez ZOMO siedziby Zarządu Regionu łódzkiej Solidarności. Nie pamiętam, żebym się przestraszył. Może dlatego, że byłem młody i nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się może wydarzyć. No pewnie, wiem, że tylko głupi się nie boi. Jakiś strach na pewno był. Ale człowiek był tak podekscytowany tym wszystkim, że nie myślał o niebezpieczeństwie. Byłem wtedy wiceprzewodniczącym Komisji Zakładowej Solidarności w "Polanilu". W poniedziałek zorganizowaliśmy strajk w obronie internowanego przewodniczącego związku Marka Czekalskiego.

Po kraju krążyły też opowieści, że władza wywozi niepokornych na Syberię...
To prawda. Opowiadano też, że niepokorni są przetrzymywani na mrozie na stadionach, że polewa się ich wodą. Część tych informacji pochodziła z Radia Wolna Europa. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że niektóre informacje były przesadzone. Ale jest faktem, że były przypadki bicia internowanych.

Pan też chyba miał świadomość, że wcześniej czy później Pana zamkną?
Oczywiście, że tak. Zwłaszcza że szybko z kolegami otrząsnęliśmy się i zaczęliśmy podziemną działalność - druk i kolportaż ulotek, wzywających do oporu, pomagaliśmy rodzinom internowanych. Władze rozbudowały agenturę. To prawda, chodziło się wtedy z duszą na ramieniu, oglądało się za siebie. Ale to była nierówna walka. Oni mieli wszystko do dyspozycji, a myśmy byli zwykłymi cywilami. Nie miałem doświadczenia w działalności podziemnej. Uczyłem się, jak nie dać się złapać. Patrząc na to z perspektywy czasu, to widzę, że była to jakaś... przygoda. Adrenalina jednak robiła swoje. Kiedy zbliżał się 3 maja 1982 roku, czułem, że coś może się stać. Pomogli mi lekarze, dając zwolnienia lekarskie. Ukrywałem się miesiąc, ale w końcu zdecydowałem się wrócić do pracy. Po miesiącu dopadli mnie w moim mieszkaniu i trafiłem do więzienia w Łowiczu.

Niektórzy usiłowali oswoić strach żartem. Łódzka plastyczka opowiadała mi, że kiedy nie mogła dostać pozwolenia na widzenie z internowanym bratem i bratową, napisała do prokuratury podanie w imieniu... ich psa.
(śmiech) No to sobie z nich zażartowała... Ale ja jeszcze o tym strachu... Byłem na tyle bezczelny, że dopóki mnie nie zamknęli, jeździłem do jaskini lwa, czyli więzienia w Łowiczu, by odwiedzić kolegów i przekazać im bieżące informacje o tym, co robimy.

Żartujemy sobie trochę, ale ludzie mieli wtedy powody, by się bać. Krystyna Pieńkowska, żona internowanego, której maleńka córka zatruła się ampicyliną, korzystała z lekarskiej porady przez telefon, bo brakowało benzyny i lekarz nie miał czym dojechać.
Jak najbardziej, było się czego bać. Bo chociażby z powodu braku paru litrów benzyny ktoś mógł stracić życie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki