Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piotr Rogucki: Wiem, jak bardzo paraliżuje trema [WYWIAD]

rozm. Anna Gronczewska
Piotr Rogucki
Piotr Rogucki mat. prasowe
Nie marzyłem, by być popularny. Dalej nie mam takich marzeń. To nie mój główny cel - mówi Piotr Rogucki, muzyk, aktor, solista zespołu Coma i juror w programie "Must Be The Music. Tylko muzyka"

Oglądamy Pana jako jurora w programie "Must Be The Music. Tylko Muzyka". Jak Pan się czuje w tej roli?

Tremę mam za sobą. Mamy nagranych już siedem odcinków tego programu. Pierwsze są nagrywane wcześniej niż te późniejsze, realizowane na żywo. Przyznam, że początkowo miałem tremę, ale nie obezwładniającą. Jestem człowiekiem, który wiele razy znajdował się w takich sytuacjach. Mam doświadczenie jurorskie, aktorskie, sceniczne i pedagogiczne. Muszę przyznać, że to przede wszystkim bardzo ciężka praca. Muszę być do dyspozycji przed 12 godzin na planie, z tego 9 godzin to nagrania. Dziennie przesłuchuje się czterdzieści zespołów. Trzeba cały czas sprawiać wrażenie bardzo wesołego, inteligentnego, błyskotliwego. Jest to dosyć trudne zadanie, szczególnie w dziewiątej godzinie pracy. Wszystko rekompensuje muzyka. Zespoły, startujące w tej edycji "Must Be The Music. Tylko Muzyka", reprezentują naprawdę wysoki poziom. Jestem zaskoczony, że ciągle rodzi się w Polsce tyle talentów. Choć przecież tych programów typu talent show jest dużo.

Co w takim razie sprawia Panu największy problem?

Gdy pojawia się kilka słabych zespołów z rzędu. Tak też się zdarza. Wtedy energia jurorów i publiczności spada. Trzeba mocno się wysilać, by to wytrzymać. Generalnie jednak jest bardzo fajnie i poziom, jak wspomniałem, wysoki. Mam wrażenie, że na coś się tam przydałem i że jeszcze mogę się przydać. Po pierwsze, ożywiłem sytuacje w samym gronie jury, a kilka osób ucieszyło się, że zasiadam w tej loży jurorskiej. Po drugie wychwytuję ciekawe zespoły i postaram się pchać je do przodu, nawet jeśli nie są w guście masowego widza.

Były już łzy po Pana ocenach?

Nie tylko po moich. Na scenie dominują przede wszystkim emocje, sprzeczne ze sobą. Radość, łzy. Wiadomo, że dla uczestników tego programu występ na tak dużej scenie, pod presją tego, że będzie się pokazywanym w telewizji, to ogromne wydarzenie. Emocje biorą górę. Te łzy pojawiają się więc automatycznie w niektórych sytuacjach.

Wielu tych młodych ludzi bierze udział w programie z nadzieją, że zostanie gwiazdą?

Na szczęście nie. Wyrosło pokolenie ludzi świadomych. Zdają sobie sprawę, że wygranie konkursu, talent show nie gwarantuje im tego, że będą gwiazdami do końca życia. Albo ich życie się ułoży. Będą mieli na zawołanie karierę. Takie programy nie służą temu. Jeśli nie jest się gwiazdą od urodzenia albo artystą, to taki konkurs może tylko zaszkodzić. Nie jest on bowiem celem samym w sobie. Jest tylko etapem na drodze, którą młodzi ludzie mogą sobie zaprogramować. Taki program pomoże im może nagrać jedną płytę, ale nie pomoże stworzyć kariery i godnego artystycznego życia. Show rządzi się innymi prawami. On daje szanse, ale nie gwarantuje życia w luksusie do ostatnich dni. Jeśli oczekują tego, muszą zadbać o to sami.

Gdyby taki talent show organizowano w czasach, gdy Pan zaczynał karierę, to wystąpiłby Pan w nim?

Ja startowałem w takich konkursach, tylko miały mniejszą skalę. To były różne festiwale, konkursy organizowane przez domy kultury, rozgłośnie radiowe. Pojawialiśmy się nawet w telewizji, by wystąpić w opolskich debiutach. Każdy rodzaj promocji jest potrzebny, by ludzie wiedzieli, że zespół istnieje. Coma zdobyła popularność w inny sposób - koncertując. Tak więc złożyła się na to nasza 16-letnia praca. Chcieliśmy, by ludzie wiedzieli, kim jesteśmy. Niestety, nie zawsze o tym wiedzą. Stąd między innymi moja decyzja, by wystąpić w "Must Be The Music.Tylko Muzyka". Nie ma czasu czekać aż ktoś nas odkryje. Stwierdziłem, że trzeba samemu się odkryć.

Wraca Pan czasem do swych łódzkich początków. Marzył Pan, by być sławny, popularny, czy po prostu grać dla ludzi?

Nie marzyłem, by być popularny. Dalej nie mam takich marzeń. To nie mój główny cel. Chcę tylko spokojnie tworzyć, zapewnić bezpieczną strefę, w której będę mógł się zajmować swoimi rzeczami. Nie jestem człowiekiem popularnym, niespecjalnie udzielałem się w mediach i niespecjalnie te media zabiegały o mnie i Comę. Ale cóż, ta droga trwa już dwadzieścia lat. Z pokorą czekałem na efekt, który sprawi, że będę mógł spokojnie myśleć o przyszłości. Ten efekt się nie pojawił. Zdecydowałem się więc pójść na kompromis, wystąpić w programie, by na przyszłość zapewnić spokój i by ludzie poznali zespół Coma. Teraz inaczej patrzą na mnie media. Wcześniej wydawaliśmy płytę i nikt o tym nie mówił. Odkąd występuję w "Must Be The Music. Tylko Muzyka" udzieliłem więcej wywiadów niż podczas całego swojego życia. Nie chodzi mi jednak o to, by być celebrytą. To jest cena, którą muszę zapłacić za bycie popularnym. To była dla mnie najtrudniejsza rzecz. Wiedziałem, że dzięki udziałowi w tak popularnym programie na pewno stanę się osobą rozpoznawalną. Nadal dla mnie najważniejsza jest twórczość.

Kiedyś krytycznie wypowiadał się Pan o artystach występujących w reklamie. Dziś Pan by w niej wystąpił?

Tak, ale zależy, jaka byłaby to reklama. Pamiętam lekcje z profesorem Jerzym Stuhrem. Odgrażał się, że nigdy nie wystąpi w reklamach. Ale się w niej pojawił. Reklamy to element świata, który nas otacza, bardzo skomercjalizowanego. Można jednak znaleźć w tym kompromis. Polega na tym, że Jerzy Stuhr czy Piotr Rogucki, występując w reklamie, zarobią pieniądze, które pozwolą im zrealizować bardziej ambitne rzeczy. Ja będę mógł występować w teatrze lub zrealizować poemat, który nie pozwoli mi na utrzymanie rodziny. Ale dzięki pięciu minutom w reklamie mogę zarobić tyle, by nie grać potem 100 koncertów rocznie, eksploatując się do granic możliwości. Tylko 50 i skoncentrować się na pracy, która da wiele również innym.

Ludzie, którzy znają Pana jako muzyka, nie wiedzą, że jest Pan aktorem.

Tak to wygląda. Mam bardzo spójny obraz swojej osoby i działalności artystycznej. Niespójność występuje podczas kontaktu z publicznością, która nie ma szansy poznać mojego programu, projektu funkcjonowania jako artysty. Nie dostała takiej szansy, bo mało się o nas pisze i mówi. Teraz, jako juror, występuję w tych wszystkich rolach. Mogę głośno mówić o tym, co naprawdę robię.

To aktorstwo przyszło nagle?

Nie, to było moje pierwsze marzenie. Przez cztery lata, systematycznie, nie dostawałem się do łódzkiej szkoły filmowej. Zacząłem więc systematycznie grać muzyka. Najpierw w konkursach poezji śpiewanej, potem w zespole Coma. I okazało się, że w dziedzinie muzyki odnoszę sukcesy. Potem dostałem się do szkoły teatralnej w Krakowie i aktorstwo z muzyką zaczęło się łączyć. Czasami sobie przeszkadzając. Ostatecznie znalazłem sposób na to, by je skoncentrować i połączyć w jedno.

Zastanawiałam się, dlaczego studiował Pan w Krakowie, a nie w Łodzi. Teraz wiem. Łódzka szkoła Pana nie chciała...

Widać tak musiało być.

Ale marzenie o aktorstwie narodziło się w Łodzi?

Nie, w mojej głowie! W Łodzi spotkałem się z pierwszym odrzuceniem mojego marzenia o aktorstwie. Jeszcze w szkole podstawowej, w ósmej klasie, zgłosiłem się do amatorskiego studia teatralnego prowadzonego przez Marcela Szytelchelma. Niestety, odrzucono mnie. Poinformowano, że jestem za młody. Bardzo to przeżyłem.

Które liceum Pan kończył?

Nie liceum, tylko Technikum Elektryczne przy ul. Wileńskiej. Tam spędziłem pięć przełomowych lat w życiu. Być może dlatego, że tak bardzo nie lubiłem tej szkoły, mocno zboczyłem w stronę humanizmu. A poszedłem do tej szkoły, bo rodzice chcieli, bym miał konkretny zawód. To były też czasy, gdy bycie elektrykiem zwiastowało stabilną, regularną pracę i godziwą przyszłość. Ale już pod koniec szkoły stało się to zupełnie nieaktualne. Nikt już nie reperował pralek.

Za piątym razem dostał się Pan do szkoły teatralnej. Wykazał się Pan wielką wytrwałością...

Przyznam, że gdy po raz piąty zdawałem do szkoły w Krakowie, to stwierdziłem, że będzie to po raz ostatni. Więcej nie ma sensu. Jednak pięć prób to dużo. Byłem mocno zdeterminowany. Wierzyłem, że muszę pracować w dziedzinach artystycznych. Straciłem w ten sposób mnóstwo czasu. Pięć lat technikum, pięć lat usiłowałem dostać się do szkoły teatralnej. Ale było warto! Jednak potem szybko rozstałem się ze szkołą teatralną w Krakowie.

Dlaczego?

Nie lubiano mnie za bardzo w tej szkole. Już po pierwszym roku Grzegorz Jarzyna zagarnął mnie do projektu "Teren Warszawa" w Teatrze Rozmaitości. Profesorowie z Krakowa nie patrzyli na to przychylnym okiem. Na szczęście, dobrnąłem do dyplomu. Po studiach wróciłem do Łodzi. Tu mieszkam.

Zagrał Pan jedną z głównych ról w filmie "Skrzydlate świnie" razem z Pawłem Małaszyńskim, który ma też własny zespół muzyczny. Dobrze się wam pracowało?

Bardzo dobrze, świetnie się rozumiemy. Paweł jest specyficznym człowiekiem, mamy dobry kontakt i mogę powiedzieć, że się przyjaźnimy. Wymieniamy się pomysłami, doświadczeniami, zarówno w dziedzinie aktorstwa, jak i muzyki. Trzymamy sztamę i jest OK!

Co słychać w zespole Coma?

Wszystko świetnie, jesteśmy w najfajniejszym okresie twórczym. Pracujemy nad nowym materiałem. I ten etap najbardziej cenię. Zamykamy się w sali i tylko nasza wyobraźnia ogranicza nas przed stworzeniem czegoś, co w przyszłości będziemy pokazywać.

Ma Pan nowe propozycje filmowe?

Pojawiają się cały czas. Tylko teraz brakuje mi czasu, więc zrezygnowałem z jednego serialu. Z drugiego mnie wyrzucono, bo była to konkurencyjna stacja do tej, w której można oglądać "Must Be The Music. Tylko Muzyka". Mam jednak propozycję zagrania w filmie fabularnym. Zacząłem zdjęcia w serialu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki