Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prokurator Ronc chciała kary śmierci dla Trynkiewicza i Morusia: "Wymiar kary musiał być taki"

rozm. Anna Gronczewska
Małgorzata Ronc jest bohaterką książki "Prokurator. Kobieta, która się nie bała". Pochodzi z Piotrkowa. Po maturze rozpoczęła studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Łódzkiego. W 1975 roku rozpoczęła pracę w prokuraturze. Prowadziła głośne sprawy zabójstw. Między innymi Mariusza Trynkiewicza, który zamordował czterech chłopców oraz Henryka Morusia, mordercy siedmiu osób. Dziś pracuje w Prokuraturze Okręgowej w Piotrkowie Trybunalskim.
Małgorzata Ronc jest bohaterką książki "Prokurator. Kobieta, która się nie bała". Pochodzi z Piotrkowa. Po maturze rozpoczęła studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Łódzkiego. W 1975 roku rozpoczęła pracę w prokuraturze. Prowadziła głośne sprawy zabójstw. Między innymi Mariusza Trynkiewicza, który zamordował czterech chłopców oraz Henryka Morusia, mordercy siedmiu osób. Dziś pracuje w Prokuraturze Okręgowej w Piotrkowie Trybunalskim. Dariusz Śmigielski
Wnioskowałam o karę śmierci za każdy czyn. W przypadku Morusia wnioskowałam siedem razy o karę śmierci, a Trynkiewicza - cztery - przyznaje prokurator Małgorzata Ronc z Piotrkowa. Koledzy po fachu mówią o niej, że jest bardzo silną kobietą.

Czyta Pani kryminały?
Już dawno nie. Czytałam w liceum, na studiach. Gdy zaczęłam pracę zawodową, przestałam. Sama przekonałam się, jak wygląda śledztwo, jak dochodzi się do ujawnienia prawdy. Kryminały zaczęły mnie śmieszyć.

Ale mogłaby Pani być bohaterką takiego kryminału...
Nie chciałabym być tego typu bohaterką. Uważam, że fabuły tych kryminalnych książek, filmów nie oddają faktycznej pracy prokuratorów, policjantów. A wracając do kryminałów, to lubiłam tylko czytać książki Joanny Chmielewskiej. Jej skojarzenia były przeurocze. Jak choćby we "Wszyscy jesteśmy podejrzani" czy "Wszystko czerwone"...

Uchodzi Pani za twardą kobietę. Czy ta twarda kobieta kiedyś pękła?
Zawsze są emocje, uczucia. Jestem tylko człowiekiem. Czy jestem silna? Tak mnie podobno określają. Ja tak siebie bym nie określiła. Mam swoje różne obawy. Nigdy nie miałam depresji, ale tak jak każdemu także mnie zdarzają się stany nieprzyjemne dla psychiki, samopoczucia. Nigdy nie jest idealnie. Na pewno emocje, wywołane skutkami zabójstw, powodowały, że pojawiały się w moich oczach łzy. Byłam często przygnębiona.

Z czasem człowiek może się przyzwyczaić do widoku krwi, zabitego człowieka?
Do tego nie można się przyzwyczaić. Każdy taki widok jest trudny do wymazania z pamięci. Ale taka jest praca...

Jako młoda dziewczyna prowadziła Pani najcięższe sprawy, często zabójstwa. Co o tym decydowało?
Piszę w książce, że mój wspaniały szef Adam Staniszewski pewnie mnie docenił. Moją szybkość pracy, umiejętność podejmowania trafnych decyzji. Poznaliśmy się w 1975 roku. On został szefem piotrkowskiej prokuratury, ja zaczęłam pracować jako aplikant prokuratorski. Po jakimś czasie uznał, że poradzę sobie w nagłych, często nocnych, poważnych zdarzeniach. Zawsze był powiadamiany o nich i zlecał milicjantom, by jechali po mnie. Wtedy obowiązywała zasada, że sprawę aż do końca, czyli wyroku, powinien prowadzić prokurator, który był na miejscu zdarzenia. Gdy rozpoczęłam śledztwo, to już kontynuowałam je do końca.

Tak się jednak składało, że prowadziła Pani najcięższe sprawy...
To zupełny przypadek. Niektórzy mówili: - Ty to miałaś szczęście, bo trafiały ci się takie sprawy! Nie wiem, czy to było szczęście... Widać tak było sądzone.

Ma Pani detektywistyczną żyłkę?
Zawsze chyba ją miałam. Lubiłam dociekać prawdy... Jedna sprawa trudniejsza wyszła, druga i kolejne doprowadziłam do aktu oskarżenia. Ale nigdy nie czułam się detektywem. On pracuje operacyjnie. Przychodzi, słucha, uzyskuje informacje, analizuje. Ja jestem prokuratorem, który pracuje zgodnie z kodeksem postępowania karnego. Oczywiście mam wpływ na kierunki poszukiwań, czynności operacyjnych policji. Ale ja to wszystko musiałam przerabiać, kiedyś na maszynie... Takie były czasy. Nie było komputerów, brakowało zwykłych telefonów, o komórkach nikt nawet nie marzył. Mam do tej pory schowaną w szafie elektryczną maszynę do pisania. To był wtedy cud techniki.

I trafiła się sprawa Mariusza Trynkiewicza...
Trafiła się osobowość z takimi dewiacjami, która dopuściła się tego, czego się dopuściła. Straszne były skutki jego działania. Takiej sprawy wcześniej nie było. Nie tylko w Piotrkowie, ale i kraju. Zginęły niewinne dzieci! Potem była sprawa Henryka Morusia, który mordował ludzi z premedytacją, z najniższych pobudek.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Trynkiewicz nigdy nie powiedział, dlaczego zabijał?
I myślę, że nie powie. Możemy się tylko domyślać, a lekarze mogą wyciągać wnioski. Nikt mający jakiś ogląd intelektualny, a nie można mu zarzucić braku inteligencji, nie przyzna się do takich dewiacji, skrajnych potrzeb. Podczas przesłuchań mówił: Chyba to ja... Gdy padło pytanie dlaczego, to zbywał je milczeniem.

Nigdy nie otworzył się podczas przesłuchań?
Skądże! Dobrze, że w ogóle coś bąkał. Nie chciał dużo mówić. Wyciągało się z niego spokojem, pytaniami. Herbatą madras, papierosami... W momencie zatrzymania był po jakichś prochach, które popijał alkoholem. Widać było, że jest niezdatny do rozmowy. Przyznał się, że brał relanium i popijał alkoholem. Był małomówny, nigdy się nie otworzył. Nigdy też nie powiedział: ja zabiłem! Na początku byliśmy zszokowani ilością ciosów, zadanych tym chłopcom. Pojawiała się myśl, że może ktoś mu pomagał. Trynkiewicz był samotny, szukał kontaktów z innymi ludźmi, najczęściej z dziećmi. Zainteresował się satanizmem...

Ta sprawa powróciła po latach.
Wróciła z racji tego, co stało się w 1989 roku. Uchwalono beznadziejną ustawę o amnestii i abolicji. Pozwoliła na taki stan prawny, jaki zaistniał.

Moruś bardzo różnił się od Trynkiewicza?
Nie można ich porównywać pod kątem psychiki, sposobu działania. Nie ma dyskusji, że obaj byli okrutni. Obie sprawy mają jednak inny wymiar. Moruś był ordynarnym, wulgarnym typem. Gdy nie odpowiadało mu pytanie, która zadałam, potrafił wyzwać niecenzuralnymi słowami. Potem jeszcze jego zachowanie w sądzie. To też pokazuje, z kim mieliśmy do czynienia. Z bezwzględnym, wyrachowanym człowiekiem, który nie miał żadnych skrupułów.

Moruś umarł w więzieniu...
Tak. Moruś był sądzony później niż Trynkiewicz. Wprowadzono już karę dożywotniego więzienia. To pozwoliło zamienić karę śmierci na dożywocie.

Moruś i Trynkiewicz byli jedynymi, wobec których wnioskowała pani o karę śmierci?
Wnioskowałam o karę śmierci za każdy czyn. W przypadku Morusia wnioskowałam siedem razy o karę śmierci, a Trynkiewicza - cztery. Obowiązywało jednak moratorium na wykonywanie kary śmierci. Miałam więc świadomość, że nie trafią na szubienicę. Natomiast wymiar kary musiał być taki. Było to dla mnie tak oczywiste... By wystąpić o karę śmierci, musiałam mieć zgodę ministra sprawiedliwości. Z uwagi na obowiązujące moratorium. I otrzymałam tę zgodę. Nie wyobrażałam sobie, bym w obliczu rodzin ofiar mogła zażądać innej kary.

Pani prowadziła też sprawę wypadku, w którym zginął Walerian Pańko, prezes Najwyżej Izby Kontroli, która ciągnęła się wiele lat...
Dalej się ciągnie i będzie wracała przy każdym politycznym szaleństwie jako zbrodnia komunistyczna.

Pani jest przekonana, że był to wypadek?
Jestem przekonana, że był to nieszczęśliwy wypadek. Nie musiał się tak zakończyć. Zadecydował o tym splot okoliczności. Kierowca lancii znalazł się na przeciwnym pasie ruchu. Nawet popełniając nieumyślne naruszenia przepisów, mógł uniknąć najgorszego. Gdyby nie nadjechało bmw, pewnie wyprowadziłby samochód. To bmw wyjeżdżało spod górki. Kierowca nie wiedział, co dzieje się przed nim.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Tych głośnych spraw było dużo. Ale może ma Pani taką, która zapadła w pamięć?
Dużo było tych spraw. Nie wszystkie opisałam w książce... Nie myślę o tym, czy jakaś zapisała się w pamięci. Na początku mojej pracy wszystko było ciekawe, trudne.

Podobno większość Pani spraw kończyła się wyrokami skazującymi...
Jak zdecydowałam się skierować sprawę do sądu, to miałam absolutne przekonanie, że musi być wyrok. W książce opisuje jedno uniewinnienie. To sprawa byłego policjanta. Jestem do dziś pewna, że zabił. Wykorzystywał wcześniej dowód osobisty ofiary. Zabrał go w jakiś niejasnych okolicznościach. Potem na ten dowód zaczął zakładać firmy. Do jego prawowitego właściciela zaczęły przychodzić różne zawiadomienia. Tu założony rachunek, tam firma słup. Zorientował się, że jego dowód krąży po całej Polsce. Zaczął żądać od człowieka, który potem zasiadł na ławie oskarżonych, pieniędzy. Stał się więc niewygodny. Mogłam spokojnie iść do sądu z zarzutem zabójstwa, bo zakładanie tych firm samo w sobie rodziło oddzielne przestępstwo.

Gdy Pani porówna czasy, w których Pani zaczynała pracę prokuratora z obecnymi, to są różnice?
Zbrodnia zawsze pozostanie zbrodnią. Ale metody są coraz bardziej wymyślne. Przestępcy są dalej okropni. Teraz wykorzystują dostępną technikę. Choć ta technika pomaga też śledczym. Kiedyś przez dwa miesiące ustalaliśmy, do kogo należą odciski palców, znalezione na miejscu zabójstwa, popełnionego przez Morusia. Dziś wystarczyć wrzucić to do komputera. Wszystko trwa dwie minuty. Wtedy milicjant musiał pojechać do Warszawy i przeszukiwać karty daktyloskopijne. I po dwóch tygodniach Moruś zabił kolejną ofiarę...

Pani pracowała wśród mężczyzn.
I bardzo dobrze mi się z nimi pracowało. Liczyli się z tym, że pewnych rzeczy przy kobiecie nie wolno powiedzieć. Choć nie wszyscy pewnie byli idealni. Nikt nie zmuszał, by wypić z nimi wódeczkę. Nieraz jakiś sukces, zakończoną sprawą się uczciło. Wtedy nie chodziło się po lokalach. Kiedyś w Piotrkowie była jedna restauracja, do której przychodzili wszyscy. Nie wyobrażałam sobie, że mogę tam iść i biesiadować. A jeśli ktoś zapraszał, to nie mogłam powiedzieć: wy się bawcie, ja wychodzę.

Skąd wziął się pomysł na książkę?
To był pomysł wydawnictwa "Znak". Zadzwonili do mnie w ubiegłym roku. Może szukali osoby, która prowadziła sprawę Trynkiewicza. Wiedzieli, że prowadziłam inne ciekawe sprawy. Zaczęłam się zastanawiać. Człowiek nie lubi się obnażać. Jak się już zdecydowałam, to musiałam opowiedzieć całą prawdę. Zresztą nie mam niczego do ukrycia.... Nie mam czegoś, czego musiałabym się bać, krępować, wstydzić.

Chciała być Pani sędzią...
Z różnych powodów nie dostałam się na aplikację sędziowską. I coś trzeba było robić. Skończyłam studia, rodzice nie mogli mnie dalej utrzymywać, bo sami gonili w piętkę. Ojciec ciągle nie miał pracy. Ja dostałam nakaz pracy w banku. Siedziałam na ogólnej sali, liczyłam cyferki. Byłam chora. Dyrektor banku zorientował się, że nie za bardzo mi to wychodzi. Wziął mnie do sekretariatu. Zostałam pomocą sekretarki! W czerwcu 1975 roku powstało województwo piotrkowskie i prokuratura. Dostałam w niej etat aplikancki.

Tata początkowo nie był zadowolony, że została Pani prokuratorem. Zmienił z czasem zdanie?
Nie był. Uważał, że prokuratura to zbrodnicze ramię partii. Był ciągle podejrzliwy i zastanawiał się, dlaczego tak ciągle awansuję. Tata był człowiekiem z zasadami. Ale pokazałam mu moją książkę. Poszłam z nią na cmentarz... Tuż przed wydaniem książki śnił mi się ojciec oraz Adam Staniszewski. On też nie żyje. Zmarł w 2000 roku. Tak więc miał 45 lat, gdy go poznałam. Był wspaniałym człowiekiem i szefem.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Córka Anna poszła w Pani ślady?
Została adwokatem. Zagroziłam jej, że jak pójdzie na aplikację prokuratorską, to skończy się mój sponsoring.

W ubiegłym roku było głośno o Pani z powodu incydentu na lotnisku w Pyrzowicach.
Na stronie internetowej znalazłam informację, że pasażer może mieć więcej niż jeden bagaż. Byleby tylko jego waga nie przekraczała w sumie 32 kg. Miałam trzy walizki. Większą wzięła córka, ja dwie mniejsze. A potem łapali pasażerów z dwoma walizkami... Nikt nie wiedział, że jestem prokuratorem i zaczęłam logiczną dyskusję. Powiedziałam, że te bagaże nie miały iść na pokład. A oni przyczepili się m.in. do perfum, lakieru do włosów. W końcu chcieli mi wlepić mandat. Powiedziałam, że chcę kredytowy. Mężczyzna z lotniska stwierdził, że nie da, bo nie zapłacę. Trzeba bowiem zapłacić w ciągu siedmiu dni, a ja wyjeżdżałam. Zaczął mnie cofać z lotniska. Wtedy córka powiedziała, że jestem prokuratorem, dlatego nie muszę płacić mandatu. Ja nawet nie miałam przy sobie legitymacji prokuratorskiej. Nikt nie zarzucał mi, że awanturowałam się, ubliżałam. Tylko że nie zgodziłam się na zabranie moich rzeczy i na kontrolę. Nie zgodziłam się, bo jestem obywatelem tego kraju! Skończyło się to postępowaniem dyscyplinarnym.

Ale z pracy jest Pani zadowolona?
Oczywiście! Ja lubię swoją pracę! Nie wszyscy potrafią to zrozumieć.

Był czas na życie prywatne?
Zawsze było mniej czasu. Dochodziła jeszcze kwestia doboru towarzystwa, środowiska, w którym się obracam. Nie miałam tu wpadek. Uniknęłam tego, ale czasem kosztem osobistych kontaktów.

Spotyka Pani czasem na ulicy ludzi, których wsadzała do więzienia?
Pewnie. Kiedyś zostałam zaproszona na urodziny do męża koleżanki. Z jakiś powodów tam nie dotarłam. Jak się potem okazało, gościem jubilata był jeden z moich podejrzanych z komendy OHP. Miałam potem do znajomych pretensje, że mi o tym nie powiedzieli. Na szczęście nie pojechałam na te urodziny. Gdybym tam pojechała i go zobaczyła, to pewnie zaraz bym wyszła, bo sytuacja byłaby niezręczna. Zresztą ten człowiek zachowywał się brzydko. Jak wielu mówił, że jest niewinny, ale został skazany na pięć lat.

Czego Pani życzyć?
Pozytywnego zakończenia mojej sprawy...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki