MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Rafał Bauer, prezes Próchnika: Nie jestem twardy, bo wyrzucałem na bruk [WYWIAD]

rozm. Piotr Brzózka
Rafał Bauer: - Brosnan, biorąc do domu płaszcz, w którym wystąpił podczas sesji, użył porównania, że jeden z najlepszych płaszczy, jakie miał na sobie w życiu, kosztuje tyle, co skarpetki w Brioni
Rafał Bauer: - Brosnan, biorąc do domu płaszcz, w którym wystąpił podczas sesji, użył porównania, że jeden z najlepszych płaszczy, jakie miał na sobie w życiu, kosztuje tyle, co skarpetki w Brioni Bartek Syta/Polskapresse
Co Rafał Bauer czuł, zwalniając szwaczki z Wólczanki i co mu wtedy przekazano od premiera Millera? Czy szuka odkupienia w Próchniku? Ile zapłacił za zdjęcie z Bondem? Co woli: ferrari czy lambo?

Prywatnie James Bond fajny jest?

A wie pan co? To bardzo miły gość był. Ze słynną sesją zdjęciową dla Vistuli wiązała się zabawna historia. Wszystko niby było uzgodnione dużo wcześniej, ale przyjazdu Pierce'a Brosnana wciąż nie udawało się ostatecznie potwierdzić. Pomyślałem sobie, że się boi, zastanawia się, w czym w ogóle ma wystąpić. Więc gdy dowiedziałem się, że przez cały następny weekend Brosnan będzie rezydował w jednym z londyńskich hoteli, wysłałem tam projektanta ze wsparciem. Zabrali ze sobą nasze ciuchy i urządzili mały showroom w pokoju. Tak przygotowani mieli zapolować na Brosnana. Pojechali, czekają cały dzień, a faceta nie ma. W pewnym momencie przychodzi, zagląda, robi kółko i wychodzi. Chłopaki w panice, wygląda na to, że nie przyjdzie przymierzać. Ale przyszedł, przesiedział z nimi parę godzin, przymierzał. I tak jak wcześniej przez dwa miesiące nie można było sprawy doprowadzić do końca, po tej przymiarce w dwa dni wszystko ustaliliśmy. Sesję robił Robert Wolański. Wiadomo, początek zdjęć jest trudny, wszyscy muszą się rozkręcić. Sesja się zaczyna, Robert instruuje Brosnana, jak ma pozować. Na to Brosnan: - Wiesz, ja jestem aktorem dłużej, niż ty żyjesz, w związku z czym ja będę siedział tak, jak moim zdaniem jest dobrze, a ty rób mi zdjęcia.

To prawda, że Brosnanowi ciuchy polskiej firmy tak się spodobały, że wziął sobie co nieco do domu?

Sporo rzeczy mu się spodobało. Nie mógł uwierzyć, że ubrania tej jakości mogą tak mało kosztować. A on się znał na ciuchach, co nie jest takie znowu częste. Brosnan, biorąc do domu płaszcz, w którym wystąpił podczas sesji, użył porównania, że jeden z najlepszych płaszczy, jakie miał na sobie w życiu, kosztuje tyle, co skarpetki w Brioni. Wiele ubrań od nas dostał, sporo dokupił. Szkoda, że Vistula nie utrzymywała tej relacji, nie byłoby źle ubierać go systematycznie. W każdym razie bardzo dobrze wspominam współpracę z nim. Był miły w obejściu, w odróżnieniu od wielu innych gwiazd "żył Europą" - wiedział, gdzie leży Polska i z czym się kojarzy. Bardzo fajnie się z nim rozmawiało.

I rzeczywiście był tańszy niż Maciej Zakościelny?

To prawda. Zakościelny chciał za tę sesję milion złotych, a Brosnan kosztował nas 700 tysięcy złotych.

To było lata temu. Zatrudnienie gwiazdy tego formatu robiło nad Wisłą wrażenie. Powtórzyłby Pan ten patent do promocji Próchnika?

Na pewno nie. Nigdy nie stosuje się dwa razy tego samego chwytu marketingowego. Kilka lat temu rynek był inny, nie było w Polsce kampanii z wielkimi aktorami z Hollywood, nie licząc dużo wcześniejszej kampanii piwa EB z Jeanem Reno, która się zresztą nie powiodła. Siłą rzeczą, gdy byliśmy pionierami, zrobiliśmy największe wrażenie. Później już było trudniej. Polityka banku BZ WBK spowodowała, ze amerykański aktor nie jest już niczym niezwykłym w polskiej reklamie. Miałem kiedyś wymarzonego bohatera, którego planowałem wykorzystać jako twarz marki Rage Age, ale dzisiaj nie sądzę, aby to miało większy sens.

Jest Pan jeszcze dość młody. Skąd u Pana taki pociąg do sztandarowych PRL-owskich marek? W ciągu dziesięciu lat był Pan prezesem Wólczanki, Vistuli, a teraz Próchnika.

To nie jest kwestia sentymentu do PRL jako takiego, tym bardziej że przekonania polityczne mam inne. Inna sprawa, że w dzisiejszym przekazie PRL jawi się jako jeden wielki obóz represji, tymczasem nie tylko ja, ale i wcześniejsze pokolenia wspominają ten okres coraz lepiej. Oczywiście to zasługa wspomnień, naturalnie powracających do czasów, kiedy byliśmy młodzi, a przyszłość była jasna i czytelna. Kraj był biedny, zamordyzm raz silniejszy, raz słabszy, ale obawiam się, że wielu naszym współobywatelom żyło się wtedy lepiej niż dzisiaj.

Tegoroczna inwestycja w Próchnik to jakieś spełnienie starych marzeń? Pamiętam, że już wiele lat temu, gdy był Pan szefem Vistuli, spekulowano, iż może Pan przejąć Próchnik.

Różne historie związane z Próchnikiem przez wiele lat mnie szczerze bawiły. Były tam jakieś grupy: warszawska, łódzka, taka, owaka. Był słynny Niebrzydowski, później jego mama, były jakieś szalone ambicje. Ktoś mi kiedyś powiedział, że prezes Pudło przekonywał w stacji TVN CNBC, że tkaniny Próchnika są z jedwabiem, za 27 euro, nie takie jak w Vistuli... Myślę, że na polskim rynku wkłada się za dużo osobistych emocji w prowadzenie działalności gospodarczej, zawsze ktoś coś musi komuś pokazać. Próchnikiem zainteresowałem się po raz pierwszy jeszcze w Vistuli, ale oczekiwania cenowe były tak wysokie, że nie było o czym rozmawiać. Po raz drugi zainteresowałem się PRC w 2009 roku, ale akcjonariusze nie poparli mojej wizji rozwoju spółki. W 2012 zmienili zdanie. Uważam, że polskie marki są cenne i warto je reanimować, ponieważ nowe buduje się bardzo ciężko. Dzisiaj wiem to również z autopsji, ponieważ Rage Age stworzyliśmy od zera.

Czy Próchnik to jest firma, którą stać, by kupić Panu kiedyś służbowe ferrari, tak jak zrobiła to Vistula?

Vistula nie kupiła mi służbowego ferrari. Auto, o którym nadal się pamięta, było marketingowym gadżetem na kółkach i - jak widać - doskonale się sprawdziło w tej roli. Za moich czasów służyło też do eventów na torze, gdzie mieli nim okazję jeździć najlepsi sprzedawcy z Vistuli i Wólczanki. Sądzę, że pamiętają to do dzisiaj, podobnie jak klienci i partnerzy, którym również stworzyliśmy taką szansę.

Ale mówiono, że się Pan lansuje w służbowym ferrari.

Ferrari, w którym się lansowałem, jest moje własne, mam je cały czas w garażu i prawdopodobnie zachowam na zawsze jako pewne signum temporis. Moje "W0 NEL" jest czerwone, ferrari Vistuli było czarne, a na tablicach rejestracyjnych widniało V1 VST. Twierdzenia, że to był mój służbowy samochód, to czysty skandal , ale pasowało to do mojego - stworzonego w mediach - wizerunku. Tymczasem Vistulowe ferrari to był samochód, który jeździł głównie po centrach handlowych, ludzie robili sobie z nim zdjęcia. Do dziś, jak się wrzuci w Google "Vistula ferrari", to wyskakują filmiki na YouTube. To było trzecie ferrari zarejestrowane w Polsce i choć było już leciwe, zrobiło - jak widać - prawdziwą furorę. Ja, jako kierowca, zrealizowałem się raczej w Vistulowym lamborghini. Raz jechałem nim nawet na pewien event do Gdańska.

Czuje się Pan celebrytą polskiego biznesu?

Już mnie ktoś ze dwa razy ubrał w ten sposób. Są ludzie, którzy jak kupują porsche, to tylko czarne, żeby się w oczy nie rzucało. Hipokryzja jest w naszym narodzie równie rozpowszechniona, jak przekonanie, że sami się zawsze ze wszystkiego najlepiej wyleczymy. Osobiście uważam, że każdy powinien żyć jak chce, byleby tylko nie szkodził swojemu otoczeniu. Staram się hołdować tej zasadzie, choć raz wychodzi mi to lepiej, a raz gorzej. Nie brakowało mi okazji, aby błysnąć w blasku fleszy. W warszawskim Soho Factory, które kreujemy od kilku lat, odbywały się pokazy mody najważniejszych projektantów, duże wydarzenia medialne i kulturalne. Mógłbym swobodnie błyszczeć w pierwszym rzędzie i uśmiechać się na ściance. Ale ja się do tego po prostu nie nadaję, choćby dlatego, że mam nadmierną skłonności do politycznie niepoprawnych wypowiedzi. I dlatego właśnie piszę blog i choć nie przychodzi mi to łatwo, rosnące grono czytelników zachęca do dalszego wysiłku. Jest to z pewnością najgłupsza metoda budowania popularności, jeśli ktoś z mojej grupy zawodowej miałby taki cel, nie uważa pan?

Jeśli Pan nie jest Jessicą Mercedes, to może i taki sobie to pomysł.

No właśnie. Poza tym ja systematycznie piszę coś, co spowalnia popularność mojego bloga. Mam różnych czytelników, a piszę o tym, co mnie akurat najbardziej interesuje, więc prawie w każdym tekście albo kogoś dotknę, albo nie napiszę tego, czego by się inni po mnie spodziewali.

Właśnie widzę. Pisze Pan o Nelsonie Mandeli albo różnicach między państwowością polską i czeską...

A dlaczego nie? Nie piszę tego, żeby osiągnąć popularność. Dostałem bloga na 40. urodziny od współpracowników, którzy pamiętali, że przewidywałem kryzys, który dotknął rynki finansowe w 2008 roku i mocno się na to przygotowywałem. Moi współpracownicy uważali, że gdybym pisał bloga, to nie byłoby cienia wątpliwości, że coś uważałem i mówiłem w danym czasie. W necie by to zostało. Dziś każdy twierdzi, że przewidywał kryzys. Akurat! Doskonale pamiętam rok 2007...

Nazywa się Pana specjalistą od restrukturyzacji. To taka rzecz, która ładnie wygląda w raportach dla rady nadzorczej, gorzej to widać od strony pracowników. Liczył Pan kiedyś, ilu ludzi posłał w życiu na bruk?

Oczywiście, że liczyłem. Nigdy to nie był dla mnie powód do dumy. Nigdy nie powiedziałem nawet w prywatnej rozmowie: "ach, ilu ja ludzi wyp...., jaki ja jestem twardy!". Zawsze uważałem, że to raz większe, raz mniejsze, ale zawsze ludzkie nieszczęście. Dlatego też nigdy się nie uchylałem od tego, aby nawet dużym zespołom ludzi przekazać tę hiobową wieść osobiście. Żyjemy w kraju pełnym facetów, którzy są mocni za biureczkiem w stolicy, ale czarną robotę za nich wykonuje kto inny. I ja wykonywałem taką robotę na początku lat 90. Jeżeli czegoś żałuję, to tego, że nie włożyłem więcej energii, by się zastanawiać, czy to jest na pewno słuszne. Nie sądzę, żebym coś w ten sposób osiągnął, bo polska racja stanu w ogóle nie przewidywała ratowania polskiego przemysłu, który był uważany za zły, stary, nieperspektywiczny. Zachodni świat nas w tym upewniał, bo chciał mieć w Polsce rynek zbytu, a nie konkurencję. To nie były czasy, gdy można było myśleć o tym, co teraz. Bo jeśli nawet dziś ludzie z takim trudem przyjmują koncepcję, że można przenosić produkcję z Azji do Polski, to proszę sobie wyobrazić, jak na takie pomysły reagowaliby dziesięć lat temu. Miało być tanio albo jeszcze taniej. O tym, że w ten sposób zabija się miejsca pracy w Polsce, zaczynamy jako społeczeństwo myśleć dopiero teraz. Ale moim zdaniem lepiej późno niż wcale.

Gdy zamykał Pan zakład Wólczanki w Łodzi i inne fabryki w Polsce, nie przychodziły do Pana szwaczki, nie płakały, nie prosiły, żeby był Pan człowiekiem?

Oczywiście, że przychodziły. Jeśli się człowiek nie uchyla i nie chowa, to takich sytuacji jest bardzo dużo. To pełen wachlarz emocji, od sytuacji naprawdę niezwykle chwytających za serce, po groźby, szantaż. Ale co miałem robić? Nie zwalnia się ludzi, bo ma się takie widzimisię, tylko po prostu sytuacja ekonomiczna czasem tego wymaga. Emocji nie ma w rachunku wyników żadnej spółki.

Ale porozmawiajmy o emocjach. Kiedyś Pan zamykał w Łodzi Wólczankę, dziś Pan przywraca produkcję Próchnika z Chin do Polski i mówi o ratowaniu rodzimego przemysłu. Wyrzuty sumienia? Wina i odkupienie?

Czy pan jest wierzący? Ja jestem. To co robię, zawsze robię z przekonaniem. I zawsze uważałem, że należy ponosić konsekwencje własnych wyborów. Jeżeli trzeba było kiedyś likwidować miejsca pracy, bo była taka potrzeba, to jeśli tylko dziś jest szansa, by je odtwarzać, to trzeba to robić w dwójnasób. Nie chcę mówić o naprawianiu tego co zepsułem, bo nie uważam, że coś psułem. I nie chce mówić, że codziennie towarzyszy mi wyrzut sumienia, ale też nie twierdzę, że nigdy nie czułem obciążenia, mając świadomość, ile zakładów w Polsce zamknąłem. Dlatego tym bardziej mam świadomość, że warto przenosić produkcję do Polski, promować taką postawę. Wracając jeszcze do przeszłości - rzeczywisty efekt zamykania zakładów nie zawsze był taki dojmujący, jak mogłoby to wyglądać. W przypadku łódzkiego zakładu Wólczanki, który był ostatnim zamkniętym przeze mnie w życiu, szwaczki w dniu odbioru wypowiedzeń miały po cztery oferty od innych pracodawców. O ile sobie przypominam, mniej niż połowa skorzystała z tych ofert. Pozostałe wzięły odprawę i poszły do domów. Ułożyło im się różnie, niektóre wróciły do starego zakładu, który otworzył na nowo i który - co ciekawe - poprowadził na innych zasadach jego były kierownik. Zresztą jako pracodawca radził sobie lepiej niż wcześniej jako kierownik. Więc tego wszystkiego nie da się sprowadzić do kategorii ściśle ewangelicznych. Półcieni jest tu znacznie więcej.

Czy kiedy zabierał Pan Wólczankę z Łodzi do Krakowa, próbowano Pana powstrzymać? Nie interweniował ktoś ważny, prezydent Kropiwnicki nie dzwonił?

Przyszedł do mnie jeden taki polityk, mniejsza o nazwisko. Wbił we mnie wzrok i powiedział, że premier - a wtedy był to premier z Łodzi, Leszek Miller - bardzo sobie nie życzy żadnego zamykania i jeśli to zrobię, to będą kłopoty. Tak to mi powiedział pan polityk. Ale zamknąłem, bo wymagała tego ode mnie sytuacja ekonomiczna spółki. Nikt nie chciał płacić za szycie droższe niż w Azji.

Nawet jeśli wcześniej ktoś o Panu nie słyszał, to usłyszał w związku ze sprawą, która przyniosła Panu ponurą sławę. Kilka lat temu Vistula kupiła udziały firmy W.Kruk w taki sposób, że zostanie Pan zapamiętany przez historię jako autor pierwszego wrogiego przejęcia w Polsce.

Nie było to pierwsze wrogie przejęcie, ale ze względu na to, co się stało później, to już na wieki wieków w Polsce będzie za takie uważane. Po prostu przebiło się do masowej wyobraźni, stało się historią naszego rynku kapitałowego.

CZYTAJ: Giełdowy skok na jubilera

A co Pana wtedy naszło i czy dziś nie żałuje Pan operacji, która zrobiła z Pana czarny charakter polskiego biznesu?

Historię piszą zwycięzcy. Jeśli pan sięgnie po polski i niemiecki podręcznik, to się pan zdziwi, jak różnie opisywane są tak oczywiste dla nas wydarzenia, jak choćby bitwa pod Grunwaldem. Dla mnie i dla pana to wielki triumf polskiego rycerstwa. Natomiast w historiografii zachodniej jest to triumf barbarzyństwa. Jagielle wysłano dwa nagie miecze tylko dlatego, że w umówionym terminie nie stawił się na bitwę. Bitwy rozpoczynano wtedy o świcie, bo słońce było jeszcze nisko i rycerzom w zbrojach nie było nadmiernie gorąco. A Jagiełło początek bitwy odwlekał, trzymając wojsko w lesie, co nasza historia opisuje jako wybitny fortel. Tylko wtedy były inne zasady, Jagiełło umówił się na bitwę i nie stawił się na czas. Z przejęciem Kruka było podobnie. Całą sprawę opisywano z punktu widzenia błyskotliwego manewru, który później wykonał pan senator Kruk, kupując udziały w Vistuli za pieniądze, które otrzymał ze sprzedaży swojej firmy. Trudno byłoby się spodziewać, że ten głęboko urażony człowiek zostawi opinii publicznej jakiekolwiek wątpliwości co do tego, jak to było w tej naszej historii i kto miał jakie intencje... Obraz dziś jest taki: ktoś wpadł z siekierą na werandę, na której starszy człowiek sączył herbatę z porcelany i mimo że temu napastnikowi wydawało się, że wygrał, to napadnięty ograł go fortelem. Z prawdą ma to tyle samo wspólnego, ile Święty Mikołaj z prezentami pod choinką.

Nie zaglądamy Panu do portfela, ale wiele osób ciekawi, jak wygląda życie człowieka, który mógłby sobie ściany wytapetować pieniędzmi. Chodzi Pan sam do sklepu po bułki?

Myślę, że otacza pana wielu ludzi, którzy są dużo bardziej zamożni niż się wydaje i wielu takich, którzy się panu wydają zamożni, choć wcale nimi nie są. Wszystko zależy od podejścia do życia. Ja do sklepu chodzę sam. Zresztą, lubię jeździć na zakupy z żoną i dziećmi - choć nie jest to nasze jedyne wspólne zajęcie. Ludzie są różni. Mnie łatwo przylepić łatkę, ponieważ staram się spełniać swoje marzenia. Ale bardziej widać ferrari niż Soho Factory, wspaniałą przestrzeń kreatywną w Warszawie i osiedle mieszkaniowe, które wyrasta na miejscu kompletnie zdegradowanych zakładów przemysłowych. Problemów mi nie brakuje, podobnie jak chwil, kiedy mam wątpliwości, czy plany się powiodą, a to co robię ma sens. Ale staram się wtedy pozbierać do kupy, ponieważ mam wpływ na życie i przyszłość wielu ludzi i ta świadomość zazwyczaj mobilizuje mnie do wysiłku. W Polsce patrzymy na siebie z perspektywy równych żołądków. Znacznie trudniej popatrzeć na rodaków z perspektywy odpowiedzialności i nadstawiania karku. Żyjemy w świecie, w którym nie ma nic za darmo, a ja nie chcę się nawet dowiadywać, jaką cenę za swoją tapetę zapłacili ci, którzy pokrywają swoje ściany pieniędzmi. Ja na ich miejscu wolałbym ufundować komuś stypendium.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki