Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

WYWIAD Maciej Bodnar - twardy facet z Chrząstawy

Jakub Guder
Maciej Bodnar
Maciej Bodnar fot. BORA-hansgrohe / VeloImages
Znakomity polski kolarz zawodowej grupy Bora-Hansgrohe opowiada nam o swoich kraksach, codziennym życiu w peletonie i wyjaśnia, dlaczego niczego nie zazdrości piłkarzom.

Trzy razy złamany ten sam obojczyk, złamana żuchwa, nie mówiąc już o otarciach... Zacząłem się zastanawiać, czy Pan uprawia kolarstwo, czy MMA.
(śmiech) Kolarstwo. Kraksy są częścią tego sportu. W ważnych wyścigach jest duży stres, adrenalina, każdy pcha się do przodu, dlatego zdarzają się wypadki. Niestety, czasami się gdzieś tam „załapię”. Dwa razy obojczyk złamałem w trakcie wyścigu, raz - na treningu. Podwójnego złamania szczęki doznałem blisko rok temu, na dzień przed wyścigiem, a dwa dni po tym, jak wygrałem czasówkę. To był przypadek. Jakiś drąg wpadł mi w przednie koło i nie było szansy, żebym się nie wywrócił.

Operacja?
Tak, od razu na miejscu. Naruszone były wszystkie zęby, pozdzierałem się, ale tego nawet nie liczę. Teraz też mam „szlify”, bo ostatnio również miałem upadek (śmiech).

To pech czy taki jest ten sport?
Myślę, że to pech. Te wszystkie kraksy nie są wynikiem mojej nieuwagi. Po prostu - kiedy lecą kolarze, to już nie możesz nic zrobić. Mam dużego pecha. Gdy w Kalifornii złamałem obojczyk, to była zapadnięta droga. Jechałem z prędkością 75 kilometrów na godzinę z góry, na zakręcie i nie widziałem tego miejsca. No i mnie wyrzuciło w powietrze. Innym razem na rondzie poszła guma. Może za pierwszym razem to była moja wina. To było w Holandii, miałem koszulkę najlepszego młodzieżowca, młody byłem wtedy jeszcze... W kolarstwie z reguły nikt się sam nie wywraca.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że jeszcze jeden taki wypadek, a zastanowi się Pan nad uprawieniem kolarstwa. Faktycznie przychodzą takie myśli, czy to były emocje?
Wtedy trochę na gorąco to powiedziałem, ale teraz mocno bym się zastanowił, gdyby zdarzyło się coś poważnego. Sport sportem, ale zdrowie ma się jedno i nie można zostać - odpukać - kaleką. Nie myślę nawet o tym. Dużo tego zdrowia się traci. Psychicznie też. Zawodowy sport w ostatnim czasie wiąże się z dużym stresem. Ja może tego tak bardzo nie czuję, ale inni kolarze odczuwają presję wyniku. Kolarstwo robi się coraz szybsze, trzeba wprowadzać kolejne nowinki...

Zbliżamy się do jakiejś granicy?
Myślę, że jeszcze nie. Kiedy jednak spojrzymy na obecne rowery i te sprzed 20 lat, to jest przepaść. Jedyne, co je łączy, to dwa koła i rama. Teraz przerzutki mamy elektroniczne. Jeszcze niedawno były przy ramie, a teraz bez elektroniki już nikt nie jeździ.

Na starcie każdego etapu jest 200 kolarzy, do mety dojeżdża 150, a wygrywa jeden. Jak w tym sporcie schować swoje ambicje i pracować na rzecz grupy? Można się tego nauczyć, czy to jest cecha charakteru, którą trzeba mieć?
Jedno i drugie. Jesteśmy zawodowcami i musimy się tego nauczyć. Kibicowi to trudniej zauważyć. Dlaczego jeden wygrywa, a inny zostaje i męczy się z tyłu? Gdy ktoś chociaż trochę zainteresuje się tym sportem, to zrozumie na przykład, że można mniej się zmęczyć, jadąc za innym kolarzem czy za samochodem. Są też przecież różne warunki pogodowe, więc ktoś musi pracować na swojego lidera, który jest schowany za nim. Ja jestem dość dużym kolarzem, więc za mną wygodnie się jeździ (śmiech). Jestem zawodowcem i dlatego to wszystko rozumiem. Zadowala mnie mój kontrakt oraz to, jak traktują mnie w drużynie. Wiadomo, że jak każdy mam swoje ambicje i próbuję je realizować w jeździe indywidualnej na czas, bo wiem, że w tej rywalizacji coś tam potrafię.

O czym się myśli na czasówce? Jest Pan często przez kilkadziesiąt kilometrów sam ze sobą.
Każdy ma swój rytuał. To jest jednak przede wszystkim walka z samym sobą. Nie można odpuścić. To tak, jakbyś biegł ostatkiem sił. Wtedy się już po prostu nie myśli. No, może o tym, kiedy staniesz... (śmiech). Kiedy już jadę końcówkę etapu, to myśli gdzieś uciekają. Trzeba się skupić na sobie, na tym, żeby jeszcze coś dołożyć. Tracę oddech, ale muszę się napędzać, bo wiem, że ważne są sekundy. Rok temu w De Panne (Belgia) wygrałem z mistrzem świata o sekundę. Nie można sobie pozwolić na dekoncentrację. Ważne jest, jak się wejdzie w zakręt, jak się po nim rozpędzi, jak się rozłoży siły. Dlatego nie ma czasu na myślenie o innych rzeczach.

Na wielkich, trzytygodniowych wyścigach, kolarze mają chociaż chwilę dla siebie, czy wszystko podporządkowane jest jednemu celowi?
Trudno o wolną chwilę. W takich drużynach, jak moja, dba o nas cały sztab ludzi: sześciu masażystów, czterech mechaników. My nawet nie nosimy walizek i to nie jest jakieś nasze widzimisię. Na start bierzesz ze sobą tylko podręczny bagaż: buty, okulary. Dużą torbę jeszcze przed śniadaniem wystawiasz na korytarz, a masażysta pakuje ją do autobusu. Na Tour de France codziennie się przemieszczasz, więc po etapie wracamy do nowego hotelu, a w pokojach są już nasze rzeczy. Czasem, gdy etap jest krótszy i startujesz później, to masz 30-40 minut oddechu. Można zadzwonić do rodziny. To wszystko. Już na starcie mamy odprawę z dyrektorem sportowym, na której ustalamy taktykę. Po przekroczeniu mety jak najszybciej musimy zadbać o regenerację. Uzupełniamy płyny. Wszystko planują lekarze. W autobusach bierzemy prysznic, a potem szybko jedziemy do hotelu, gdzie czekają już masażyści. Jeden masażysta ma najwyżej dwóch zawodników. Potem jest znów najwyżej godzina wolnego i kolacja. Ludzie mówią: „Jesteś kolarzem, to wiele zobaczysz”. Zawodowy kolarz jest tymczasem cały czas zamknięty w hotelu czy w autobusie. Nigdzie nie wychodzi. Nie zdarzyło mi się, żebym na dużym wyścigu wyszedł pozwiedzać, czy gdzieś na kawę. Nawet, gdy w wyścigu jest dzień wolny, to i tak mamy zawsze trening.

W porównaniu z innymi sportowcami, na przykład piłkarzami, czujecie się niedoceniani?
Nie, każdy jest kowalem swojego losu. Moim zdaniem kolarstwo jest jednym z najtrudniejszych sportów, ale nie zazdroszczę niczego piłkarzom. Nawet oglądam mecze. Wiadomo, że nasze zarobki nie są takie, jak futbolistów, ale w porównaniu z innymi sportami i tak są niezłe. Jeśli jest się dobrym, to można sobie ułożyć życie i zabezpieczyć się na przyszłość.

Rozmawiamy na lotnisku, więc trzeba zapytać, gdzie można Pana najczęściej spotkać: we Włoszech, we Wrocławiu czy w Chrząstawie?
Jeśli mam tylko czas, to krążę między Wrocławiem a Chrząstawą. Mam też apartament we Włoszech, bo u nas zimną nie jestem w stanie zrobić pięciogodzinnego treningu. Od początku roku w domu byłem może 10 dni. Życie kolarza wygląd tak, że czasem trudno powiedzieć, gdzie jest dom.

W Chrząstawie ma Pan mocny fanklub. Wójt Włodzimierz Chlebosz trzyma zawsze za Pana kciuki. Kiedy wrócił Pan z igrzysk, to na lotnisku we Wrocławiu przygotował prawdziwie królewskie powitanie.
Tak, tak - to bardzo fajna osoba. Mam z nim dobry kontakt.

Ma Pan 32 lata, ale chyba jeszcze najlepsze w kolarstwie przed Panem. Szwajcar Fabian Cancellara jest cztery lata starszy od Pana, a w Rio zdobył złoty medal.
Gdyby na to tak patrzeć, to faktycznie (śmiech). Kontrakt w mojej drużynie Bora-Hansgrohe mam na trzy lata, jestem z niego zadowolony i spokojnie mogę się realizować. Na dużych wyścigach jestem pomocnikiem, na czasówkach mam duże wsparcie. Do igrzysk w Tokio chciałbym coś jeszcze zwojować.

Rozmawiał Jakub Guder

Maciej Bodnar (ur. 1985) - przyszedł na świat w Oławie, jest wychowankiem tamtejszego Moto-Jelcza. Od 2007 roku w zawodowym peletonie. Czterokrotny mistrz Polski w jeździe indywidualnej na czas, czwarty zawodnik ostatnich mistrzostw świata i szósty na igrzyskach olimpijskich w Rio. Jego starszy o trzy lata brat Łukasz także jest kolarzem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: WYWIAD Maciej Bodnar - twardy facet z Chrząstawy - Gazeta Wrocławska

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki