MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Urodzeni szczęściarze i wieczni pechowcy

Joanna Barczykowska
123RF
Czy ludzie faktycznie dzielą się na urodzonych szczęściarzy i wiecznych pechowców? I czy słusznie mówi się, że to los się do nas uśmiecha, a nie na odwrót? Wielu sądzi, że szczęście jest naszym największym sprzymierzeńcem. Inni twierdzą, że wiara szczęściu pomaga i że wtedy właśnie dzieją się cuda.

Jedną z najbardziej pragmatycznych dziedzin jest medycyna. Lekarze o cudach mówią zawsze z dozą ostrożności, a nawet niechęcią.

- Cuda to w kościele, a nie w szpitalu - ucinają szybko łódzcy medycy.

Wszyscy wierzą jednak, że aby wyzdrowieć, potrzeba dużo szczęścia.

Jednym z niekwestionowanych szczęściarzy jest 27-latek z Łodzi, który w wakacje próbował popełnić samobójstwo. Zdecydował się na skok z 10-piętrowego wieżowca. Myślał, że szczęście go w życiu opuściło i że nic dobrego już na niego nie czeka. Nie dość, że przeżył upadek, to po dwóch miesiącach leczenia wyszedł ze szpitala o własnych siłach. Szczęściu dopomogli oczywiście lekarze ze szpitala im. Kopernika, którzy uratowali łodzianina.

27-latek trafił do jednego z 13 centrów urazowych w Polsce. Dzięki temu jedni lekarze ratowali mu życie, operując jamę brzuszną, inni pracowali nad urazem głowy, a kolejni nad urazami kończyn. Łodzianin w szpitalu spędził dwa miesiące.

- Najważniejsze, że ten pacjent opuścił szpital na własnych nogach. Sam nie mógł w to uwierzyć. Medycyna dziś potrafi ratować naprawdę trudne przypadki. Kiedy tworzyliśmy centrum urazowe w "Koperniku" trzy lata temu, wierzyliśmy właśnie w takie sukcesy - mówi Wojciech Szrajber, dyrektor Wojewódzkiego Szpitala im. Kopernika w Łodzi.

Czy 27-latek miał więcej szczęścia, czy rozumu? Szczęścia miał sporo, bo nie uszkodził sobie kręgosłupa ani mózgu, trafił też do odpowiedniego szpitala, gdzie zajęto się nim kompleksowo.

Lekarze z oddziału ratunkowego w "Koperniku" uratowali też życie mężczyźnie, któremu kilof wbił się w głowę. Uratowali robotnika, który spadł z dużej wysokości, rolnika z kończyną uciętą przez maszynę i motocyklistę po czołowym zderzeniu z samochodem.

Lekarzom udaje się ratować wydawałoby się beznadziejne przypadki.

- Kiedy trafia do nas pacjent z urazem wielonarządowym, najpierw ratuje mu się życie. Czasem nad jednym pacjentem pracują dwa zespoły lekarskie, np. zespół chirurgów i zespół neurologów. Jedni operują głowę chorego, a inni klatkę piersiową. Często zdarza się, że pracują jednocześnie chirurdzy i chirurdzy naczyniowi, jeśli chory ma uszkodzone kończyny i naczynia krwionośne - tłumaczy dr Jacek Nowakowski, zastępca ordynatora SOR w szpitalu im. Kopernika w Łodzi.

Oddała mężowi serce i nerkę

Umiejętności i doświadczenie lekarzy są dziś najlepszą polisą na życie. Nie zawsze jednak wystarczą. Potrzebne jest też szczęście i właśnie o tym najlepiej przekonują się pacjenci, którzy czekają na przeszczep narządów.

O podwójnym szczęściu może mówić małżeństwo, które trafiło do łódzkiego szpitala im. Pirogowa w Łodzi, gdzie znajduje się oddział nefrologiczny.

Pani Elżbieta dała mężowi piękny dowód miłości. Wiele lat temu podarowała mu słowo "tak", a teraz - oddała nerkę. Na przeszczep czekali wspólnie, trzymając się za ręce. Była to szczególna operacja w Wojewódzkim Specjalistycznym Szpitalu im. Pirogowa w Łodzi.

- Na 45 przeszczepów w roku pięć narządów pochodziło od dawców spokrewnionych. Ale tylko jeden od dawcy spokrewnionego nie biologicznie, tylko emocjonalnie. Podobne historie prawie się nie zdarzają - tłumaczy prof. Józef Matych, ordynator oddziału urologii i transplantacji nerek w łódzkim szpitalu im. Pirogowa.

Pani Elżbieta i pan Wojciech sami nie mogą uwierzyć w to, jak wielkie szczęście ich spotkało. Jedyną szansą dla pana Wojciecha był bowiem przeszczep od żywego dawcy.

- Nie zastanawiałam się ani chwili. Martwiłam się tylko, czy będę mogła być tym dawcą. Byłam zdrowa, wiedziałam, że trafiliśmy w ręce najlepszych specjalistów w Polsce, dlatego nie bałam się zabiegu. Po operacji wszystko jest w porządku - opowiada pani Elżbieta.

Przeszczepy rodzinne to zaledwie 2,6 proc. wszystkich prze-szczepów w Polsce. Nie wszyscy mogą liczyć na szczęśliwe zakończenie.

- Problemem jest mała świadomość dawców, strach o własne zdrowie i obawa przed utratą pracy. Ale z jedną nerką można normalnie żyć - tłumaczył prof. Józef Matych.

Siostra podarowała mu prezent - życie

Lekarze ratują życie, rodzina często tym życiem obdarowuje. Nie jest to ani oczywiste, ani proste. Żeby wystąpiła tzw. zgodność tkankowa, trzeba mieć po prostu szczęście.

Może się tym pochwalić Darek Wiśniewski - pierwszy pacjent, któremu w Łodzi przeszczepiono szpik kostny od obcego dawcy. Operacja odbyła się w sierpniu, pan Darek czuje się coraz lepiej.

Życie uratowała mu 27-letnia siostra. Darek zyskał szansę, a łódzcy hematolodzy wiarę w to, że uda się pomóc kolejnym pacjentom, bo na jednym przeszczepie na pewno się nie skończy.

Darek w swoje 29. urodziny usłyszał diagnozę, która brzmiała jak wyrok. Okazało się, że ma ostrą białaczkę. Pomyślał wtedy, że ma potwornego pecha. Dlaczego to właśnie on musiał zachorować?

Do Regionalnego Ośrodka Onkologicznego trafił prosto z osiedlowej przychodni. Pracował jako magazynier, dlatego brak sił mocno dawał mu się we znaki. Leczenie nie było łatwe. Nie pomogła radioterapia ani chemia. Po chwilowej reemisji wciąż były nawroty choroby. Okazało się, że jedynym ratunkiem jest przeszczep szpiku kostnego.

Przez 11 lat działalności Regionalnego Ośrodka Onkologicznego przy szpitalu im. Kopernika lekarze hematolodzy robili tylko przeszczepy autologiczne, czyli z komórek chorego pacjenta. W przypadku Darka taki przeszczep nie przyniósłby efektu.

- Pierwszy przeszczep allogeniczny jest zwieńczeniem naszych wieloletnich starań, których celem było utworzenie w Łodzi ośrodka przeszczepów szpiku z pełnym zakresem możliwości. W tym roku zaczęliśmy robić przeszczepy szpiku kostnego od dawców obcych, ale spokrewnionych z chorym. Mamy nadzieję, że za dwa lub trzy lata dostaniemy akredytację na przeszczepy szpiku od dawców obcych niespokrewnionych z chorym - mówi prof. Tadeusz Robak, kierownik kliniki hematologii Uniwersytetu Medycznego.
Miała pecha 22 razy z rzędu, ale...

Jedni są w czepku urodzeni i w życiu zawsze spadają na cztery łapy. Potrafią pokonać nawet najgorsze trudności i choroby. Szczęście uśmiecha się do nich nawet wtedy, gdy nie mają już nadziei.

Inni wszystkie swoje życiowe niepowodzenia tłumaczą permanentnym pechem. Ale czy on naprawdę ich prześladuje? Czy można mieć pecha 22 razy pod rząd?

Takim rekordem może się pochwalić 78-letnia łodzianka, która od lat marzy o tym, żeby móc kierować własnym samochodem. Chciałaby w końcu zdać egzamin na prawo jazdy, ale jak pech to pech. Według statystyk Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego w Łodzi, łodzianka jest tegoroczną rekordzistką.

Ale kolejne podejście okazało się skuteczne!

W Łodzi nie brakuje osób, które do egzaminu na prawo jazdy podchodzą kilkanaście razy. Jedni po tylu nieudanych próbach rezygnują, inni są jeszcze bardziej zacięci, chcą przełamać złą passę. W Łodzi egzamin na prawo jazdy kursanci zdają najczęściej za czwartym razem. Średnio około 25 procent osób oblewa egzamin teoretyczny, a aż 74 proc. praktyczny za pierwszym razem.

Rzadko kto tłumaczy niepowodzenie niewiedzą, czy brakiem umiejętności. Najczęstszym winowajcą jest oczywiście pech.

Lottomilionerzy kontra lottopechowcy

Trudno mówić o pechu, jeśli trafia się szóstkę w lotto. Są jednak tacy, którzy trafili, ale pieniędzy nie zobaczyli. W województwie łódzkim mieszka już 67 lottomilionerów, pochodzą z 26 miast. Najwięcej - 25 - wysłało szczęśliwy los w Łodzi. Średnia wartość szóstki w Łódzkiem to 4 mln 129 tys. 108 zł i 4 grosze.

Rekordowa wygrana padła w tym roku - 29 mln zł 465 tysięcy 370 złotych i 60 groszy wygrał gracz, który puścił szczęśliwy los w kolekturze w Bolimowie w powiecie skierniewickim. To jedyna kolektura w tej miejscowości, liczącej niecały tysiąc mieszkańców.

A ilu niedoszłych lottomilionerów mieszka w Łódzkiem? Mogą być ich setki...

Jednym z nich jest Marta, 30-latka z Łodzi. Skreśliła numery będąc jeszcze na studiach, ale nie zdążyła wysłać kuponu, bo spieszyła się na imieniny kolegi Tadeusza. Żeby szczęście nie uciekło, wychodząc z domu krzyknęła mamie, żeby wysłała kupon, który specjalnie zostawiła na biurku.

Imieniny były udane, Marta bawiła się świetnie.

- Na imprezie ktoś włączył telewizor, leciało losowanie. Spojrzałam na liczby na ekranie i miałam nieodparte wrażenie, że coś trafiłam. Myślałam, że czwórkę. Całą imprezę cieszyłam się - wspomina Marta.

Kiedy nad ranem wróciła do domu w balowym nastroju, na jej biurku leżał kupon, wciąż niewysłany. Marta jeszcze raz sprawdziła liczby, bo miała nadzieję, że coś na imprezie pokręciła. Okazało się, że nie chodziło o czwórkę.

- Trafiłam wszystkie sześć liczb. Jak pech, to pech - wspomina Marta. - Dwa lata nie mogłam zapomnieć. Dostałabym milion.

Marta ma nadzieję, że kiedyś jeszcze szczęście się do niej uśmiechnie. Ale w Lotto już nie gra.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki