Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W teatrze możemy pooglądać, życie wymaga stanowiska

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Teatr Fundacji Kamila Maćkowiaka zainaugurował swoją działalność na Scenie Monopolis w Łodzi premierą spektaklu „Śmierć i dziewczyna” Ariela Dorfmana. I postawił nim nader aktualne pytania.

Dramat argentyńsko-chilijskiego pisarza - nie tylko tytułem nawiązujący do pieśni skomponowanej przez Franza Schuberta - znamy choćby ze znakomitej filmowej adaptacji Romana Polańskiego. Intensywnej opowieści o silnym związku istniejącym między katem a ofiarą i o tym jak łatwo obie strony mogą zamienić się miejscami. Waldemar Zawodziński, reżyserując współczesną inscenizację „Śmierci i dziewczyny”, pozostawiając wszelkie aktualnie brzmiące społeczno-polityczne elementy, podkreślił nieco inny wymiar prezentowanej na scenie historii. Mianowicie coraz mocniej dotykający fakt, iż z naszymi cierpieniami, traumami, bólem - niezależnie od okoliczności i relacji, w jakich funkcjonujemy - pozostajemy sami.

Powstała w 1990 roku sztuka Dorfmana zwracała uwagę, jak kruche są demokracja i wołanie o sprawiedliwość w kraju odradzającym się po latach faszystowskiej dyktatury. Obecnie także ostrzega, że chwiejna forma organizacji życia społecznego zakładająca szacunek dla prawa, równości i wolności, rozregulowana koteriami, wypaczeniami i niepamięcią gładko może się przekształcić w reżimu nawrócenie. Zawodziński, na szczęście, nie ulega pokusie pochopnie nasuwającej się doraźnej publicystyki, lecz akcentując to, co w tekście znajome, wymownie wydobywa to, co uniwersalne. Oddaje teraźniejsze lęki przed przyszłością, ale i do chwili obecnej nie przetrawione zadry z przeszłości. Pyta o celowość trwania przy nieznośnej sile pamięci, zarazem zwraca uwagę, że zapominając, możemy nie rozpoznać narastających zagrożeń. Jeżeli pozwolimy, by ideały tolerancji i humanizmu zastąpiła przemocowa bezkompromisowość, w każdej chwili mogą wrócić terror, obozy, tortury, więzienie za przekonania - stawia sprawę jasno. A przecież ten, kto pragnie usłyszy również, iż są sytuacje, w których sędziom i sądom ufać nie należy...

Twórca - także efektownej, piętrowej scenografii, pozwalającej pokazać na pierwszym planie przebieg akcji, ale i jej oddziaływanie na bohaterów czasowo schodzących na plan drugi (przy tym dowód na techniczne możliwości nowej sceny) - w charakterystyczny dla siebie precyzyjny, wyważony sposób podkreśla złożoność, niejednoznaczność postaci i uwypukla wielopłaszczyznowość relacji pomiędzy nimi. Oczywiście, efekt nie byłby tak znaczący i wyrazisty, gdyby nie świetni, znakomicie poprowadzeni aktorzy.

W najlepszym tego określenia znaczeniu, przed „szereg” wysuwa się Jowita Budnik (słowa uznania należą się przy tym jej scenicznym partnerom, że na to „pozwolili”). Naturalna, autentyczna, skupiona, absolutnie szczera tworzy niepokojącą, wstrząsającą kreację, pozwalającą niemal fizycznie odczuć widzowi targające jej bohaterką emocje - wewnętrzny ból rozdzierający jej ciało, gdy pociąga duszące ją ubranie, udziela się natychmiast. Aktorka jest kapitalna w każdej sekwencji - frapująco zaznacza swoją obecność na scenie nawet gdy jedynie leży wciśnięta w kołdrę na łóżku. Jej Paulina, która kilkanaście lat wcześniej doznała brutalnych przesłuchań i gwałtów w trakcie internowania, rozpoznając w przypadkowym (?) gościu swojego dawnego oprawcę, najdrobniejszym gestem woła nie tyle o ukaranie zbrodniarza, co o uwagę. Wykrzykuje swoją rozpacz przez cały ten czas dławioną poczuciem, że jej mąż nie potrafi do niej dotrzeć. „Dlaczego mi nie powiedziałaś?”, „dlaczego nie zapytałeś?” - objawia się w świetnej scenie małżeńskiej kłótni typowo męsko-damski konflikt.

W subtelny sposób przedstawił doktora Mirandę Mariusz Słupiński (pierwszorzędna scena wyznania). Kłamie - właściwie nie odkrywa prawdy; w rozmowie z Gerardem, nowo mianowanym szefem komisji do spraw badania zbrodni, który ma zostać ministrem sprawiedliwości, bada możliwość uniknięcia odpowiedzialności, a zarazem sam zdaje się być ofiarą systemu, któremu zawierzył i własnych mrocznych popędów, nad którymi nie potrafił zapanować. Pomiędzy rytuał związku a budzące się demony historii wciśnięty jest Gerard (czujny, energetyczny Kamil Maćkowiak), którego mniej interesuje co naprawdę się wydarzyło, a bardziej jak to wpłynie na jego karierę. Cała trójka stanowi imponujący, napędzający się wzajemnie zespół.

Spektakl Zawodzińskiego jest współczesny i w tym kontekście, że wobec w gruncie rzeczy słabych mężczyzn, silną musi okazać się kobieta. I jest to siła pielęgnowana latami. W finale z poszukaniem odpowiedzi reżyser pozostawia widzów samych. To, co obejrzeliśmy mogło być „tylko” teatrem. Teraz życie przejrzy się w nas...

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki