Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z popiołów i łódzkiego getta do życia

Matylda Witkowska
Lucille Eichengreen mieszkała w łódzkim getcie
Lucille Eichengreen mieszkała w łódzkim getcie Artur Kostkowski
Lucille Eichengreen w łódzkim getcie spędziła trzy najgorsze lata swojego życia. Po wojnie obiecała sobie, że nigdy tu nie wróci. Ale przyjechała i zasadziła drzewko w Parku Ocalałych.

Gdy 70 lat temu Lucille Eichengreen wysiadła z mamą i siostrą na stacji Radegast w Łodzi i wraz z tysiącem innych hamburskich Żydów szła wyłożoną kocimi łbami ulicą do getta, przeraziły ją zapuszczone kamienice i przygnębienie malujące się na twarzach ludzi. Nie wiedziała jeszcze, że z każdym kolejnym dniem będzie gorzej.

Zaledwie osiem miesięcy wcześniej do ich mieszkania w Hamburgu zapukało dwóch oficerów gestapo. Rzucili na kuchenny stół drewniane pudełko po cygarach wypełnione popiołem.

- Wasz ojciec nie żyje. Zginął w Dachau - stwierdzili. Po takich przeżyciach miały nadzieję rozpocząć w Łodzi nowe życie.

Lucille urodziła się w 1925 roku w Hamburgu jako Cecylia Landau, w rodzinie polskich Żydów. Jej rodzice wyemigrowali kilka lat wcześniej z Sambora koło Lwowa. Wybrali Niemcy - kraj nowoczesny, dający szansę lepszego życia i - jak uważał tato Lucille - wolny od antysemityzmu. Jej ojciec Benno zajmował się z sukcesem handlem, mama Sala - dbała o Cecylię i o jej pięć lat młodszą siostrą Karin.

- Do 1933 roku prowadziliśmy bardzo wygodne, przyjemne życie - wspomina 86-letnia dziś Lucille.

Kłopoty zaczęły się po dojściu do władzy Hitlera. Przenoszono ich do coraz gorszych mieszkań, zamrożono oszczędności, wyśmiewano na ulicach. A 1 września 1939 roku jej ojciec jako obywatel wrogiego państwa został aresztowany.

- Wszyscy mieliśmy polskie paszporty. Byliśmy Polakami i Żydami, a w tamtych czasach nie była to dobra kombinacja - podkreśla Lucille.

Kiedy z Dachau zwolniono jej wuja, mimo godziny policyjnej poszły z matką dowiedzieć się czegoś więcej o obozie. Widok obitego, wychudłego i z wybitymi zębami mężczyzny powiedział im, że nie może być dobrze. A odgłosy niemieckiego patrolu goniącego je w drodze powrotnej śniły się Lucille jeszcze wiele lat po wojnie.

Po śmierci męża pani Landau straciła chęć do życia. Dlatego gdy w końcu października 1941 roku otrzymały pismo z decyzją o przesiedleniu na wschód, przyjęła tę wiadomość z ulgą. Miały nadzieję, że wśród rodaków rozpoczną jakieś w miarę normalne życie.

Wraz z nimi do Łodzi przyjechało ponad tysiąc mieszkańców Hamburga. Gdy dotarli na miejsce, załamały się. - Kamienice były w strasznym stanie, wszędzie widać było przygnębionych ludzi zupełnie pozbawionych woli życia - wspomina Lucille.

Zamieszkały na gołej podłodze w dawnej szkole przy ulicy Młynarskiej 25. Po kilku tygodniach przesiedlono je do pokoju przy ul. Pawiej 24, który dzieliły z czterema innymi osobami. Dom znajdował się tuż przy granicy getta. Po drugiej stronie działała piekarnia, a Lucille mogła przez drut kolczasty patrzeć na Polaków noszących ciepłe jeszcze bochenki do domu. Sama chodziła ciągle głodna, choć jej mama wymieniła na jedzenie wszystkie niemieckie marki i zbędne ubrania.

- Prawie wszystko w getcie kręciło się wokół jedzenia, tym bardziej, że racje żywieniowe były coraz mniejsze - wspomina Lucille. Najpierw bochenek chleba miał starczać na tydzień, potem na dziesięć dni, w końcu na dwanaście. - Co kilka tygodni dawano coś ekstra, na przykład 100 gram mąki, cukier, rzepę - wspomina.

Ciężkie warunki najgorzej znosiła mama. Znów ogarnęła ją apatia. W grudniu leżała już spuchnięta na drewnianej pryczy, wpatrując się tępo w sufit. W czerwcu 1942 roku umarła z głodu.

Cecylia i Karin czekały kilka dni na wiadomość o pogrzebie. Nie doczekały się. W końcu wybrały się w dwugodzinny marsz na cmentarz żydowski. Tam w stosie innych ciał leżących na drewnianej pryczy znalazły oznaczone kartką na palcu od stopy ciało matki. Znalazły jakiś szpadel i własnoręcznie wykopały grób. Potem nie miały już nawet siły płakać.
Po śmierci mamy 12-letnia Karin przestała się odzywać. Nie pomagały ani rozmowy, ani zapisanie jej do tajnej szkoły. We wrześniu Niemcy ogłosili tzw. szperę, czyli zakaz opuszczania domów, podczas którego wywozili w nieznane dzieci i starców. Nie pomogło nałożenie Karin szminki i pudru. Trafiła na ciężarówkę. Jej łzy i wyciągniętą rękę Lucille pamięta do dziś.

- Najgorsze w getcie były właśnie te deportacje. Ludzie znikali i żaden znak życia do nas nie docierał - wspomina Lucille.

Jakiś czas później została wezwana do siedziby policji kryminalnej pod zarzutem posiadania radia. Funkcjonariusz pobił ją tak, że do tej pory ma problemy ze słuchem. W końcu wykopał na dwór. I dodał, że doniosła na nią zazdrosna kobieta.

Żeby dostać dzienną porcję zupy pracowała w różnych miejscach, m.in. dla Oskara Singera, kronikarza łódzkiego getta, a także w biurze przy ul. Rybnej. Biurowe zajęcie nie było ciężkie. Niestety z okna musiała patrzeć na plac przy ul. Bazarowej, gdzie na szubienicach kiwały się na wietrze zostawione ku przestrodze ciała powieszonych.

Przez dwa tygodnie w kuchni wieczorowej pracowała pod okiem najważniejszego człowieka w getcie Chaima Rumkowskiego. Pewnego wieczoru przyszedł do niej do kuchni i kazał się rozebrać… Na szczęście po trzech dniach kuchnię zamknięto.

- Rumkowski już przed wojną molestował dziewczyny i chłopców. Wszyscy o tym wiedzieli - opowiada Lucille.

W sierpniu 1944 roku zapadła decyzja o likwidacji getta. - Nastroje do końca były różne - wspomina Lucille Eichengreen. - Jedni byli optymistami, inni raczej pesymistami. Ale generalnie mieliśmy nadzieję, że wojna szybko się skończy i życie wróci do normalności.

To, co ją czeka, zrozumiała dopiero gdy wysiadła z pociągu w Auschwitz. - Rozebrano nas, ogolono i usłyszeliśmy o komorach gazowych. Wszystko stało się jasne - opowiada Lucille.

Miała jednak szczęście, bo komory gazowe były przepełnione. Potem przeszła selekcję u doktora Mengele i trafiła do obozów pracy w Neuengamme koło Hamburga i Bergen-Belsen. Tam doczekała wyzwolenia i przy pierwszej sposobności wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Wyszła za mąż, urodziła dwóch synów.

O swoich przeżyciach w czasie wojny długo nie opowiadała ani dzieciom ani przyjaciołom.
- Wiedzieli tylko, że jestem z Europy. Dzieciom powiedziałam, gdy skończyły 18 lat. Nie mogły uwierzyć - wspomina Eichengreen.

Zapewnia jednak, że nawet po takich przeżyciach da się normalnie funkcjonować. - To nie jest tak, że się nie pamięta, ale trudno myśleć o tym przez cały czas - wyjaśnia.

Gdy wojna się skończyła, obiecała, że nigdy więcej nie wróci ani do Łodzi, ani do Niemiec. A jednak na początku lat 90-tych wróciła do Europy. Odwiedziła też teren łódzkiego getta. Okazało się, że niewiele się zmieniło. Nawet przy ul. Pawiej nadal działała piekarnia.

Pytań o przeszłość było coraz więcej, dlatego Eichengreen wydała autobiograficzną książkę "Z popiołów do życia", a potem kolejne: o kobietach w okresie Holocaustu oraz o Chaimie Rumkowskim. Spotyka się też z młodzieżą i opowiada o holocauście.

- Miałam nadzieję, że po tym, co się stało ludzie zmądrzeją i takie rzeczy nigdy więcej się nie powtórzą. Ale patrząc na to, co się dzieje, jestem coraz bardziej przekonana, że nic się nie zmieniło - przyznaje Lucille.

Dwa tygodnie temu po raz kolejny przyjechała do Łodzi na zaproszona przez Centrum Dialogu im. Marka Edelmana z okazji 70. rocznicy deportacji do Litzmannstadt Ghetto Żydów z Europy Zachodniej. Podczas obchodów zasadziła drzewko pamięci - małą brzózkę w Parku Ocalałych. Wzięła też udział w modlitwach na cmentarzu, na którym pochowała kiedyś swoją mamę i na stacji Radegast, gdzie po raz pierwszy zobaczyła Łódź.

- I can't forget, I can't forgive. Nie potrafię zapomnieć, nie potrafię wybaczyć - powiedziała zgromadzonym gościom. Tylko tyle.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki