Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zabił dziewczynkę, bo była bardzo nieposłuszna i go denerwowała... [POD PARAGRAFEM]

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Stasia miała sześć lat, gdy została zamordowana przez swojego wujka. Ta tragedia rozegrała się w Zgierzu, w drugiej połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku

Jest 11 października 1957 roku. Żołnierze ze zgierskiej jednostki znaleźli w lesie w Chełmach, między Zgierzem a Łodzią, zwłoki małej dziewczynki. Była pokaleczona, miała rany na szyi, piersiach, podartą bieliznę. Jak opisują w książce „Pitawal Łódzki” Jarosław Warzecha i Adam Antczak, milicjanci sprowadzili na miejsce psa. Podążył on za pozostawionymi śladami. Zaprowadził milicjantów do domu przy ul. Chopina, znajdującego się na obrzeżach Zgierza. Okazało się, że tam mieszkało wcześniej zamordowane dziecko. Była nim 6-letnia Stasia.

- Jej matka Zofia M. po powrocie ze Zgierza, około południa, zaniepokoiła się zniknięciem dziewczynki - czytamy w „Pitawalu Łódzkim”. - Szukała jej po okolicznych ulicach. Spotkany na przystanku milicjant polecił wrócić jej do domu. Obiecał, że sam zjawi się po sprawdzeniu pewnych wiadomości. W drodze powrotnej dowiedziała się od żołnierzy, że w lesie znaleziono zamordowaną dziewczynkę.

Milicja przystępuje do pracy. Zaczyna od przesłuchania mieszkańców domu przy ul. Chopina. A więc matki Stasi, jej męża, a zarazem ojczyma dziewczynki, Karola M., jego brata Jana, ich matki Michaliny. Milicjanci od razu zwracają baczniejszą uwagę na Jana. 26-letnia Zofia, matka Stasi, wyjaśnia, że w zasadzie wszyscy bardzo kochali dziewczynkę. Ale niechętnie patrzyli na nią tylko teściowa i brat męża.

Zbrodniarze skazani na śmierć: Nastoletni zabójcy z Konstantynowa

- Zwłaszcza Jan nie patrzył na nią dobrze - tłumaczyła kobieta. Podobno, gdy był w złym humorze potrafił robić wymówki, że nie jest córką Karola, nie wiadomo skąd pochodzi. A raz nawet uderzył Stasię.

Zofia M. opowiadała, że ostatni raz widziała dziewczynkę w dniu zabójstwa, około godz. 10.00. Ona jechała do Zgierza, do urzędu, by załatwić przydział mieszkania. Stasia odprowadziła matkę do znajdującego się w pobliżu kiosku. Miała w nim kupić córce cukierki. Ale kiosk był zamknięty. Zofia poszła na przystanek, a Stasia miała wrócić do domu...

Zbrodniarze skazani na śmierć: Wampir z Gałkówka

- Stasia nigdy nie chodziła sama do lasu! - przekonywała jej matka. - Nie poszłaby z nikim obcym. Mogłaby najwyżej iść z sąsiadem lub wujkiem Jankiem.

Milicjanci zwrócili uwagę, że gdy znaleziono dziewczynkę to nie miała butów. Zofia wyjaśniła, że tego dnia córka założyła niebieskie sandały, zapinane na pasek, na gumie. Były prawie nowe. Córka rzadko je używała. Kosztowały 56 złotych...

Zeznania składał też Karol M. Jak opisują w „Pitawalu Łódzkim” Jarosław Warzecha i Adam Antczak, mówił śledczym, że jego małżeństwo z Zofią układało się dobrze, nie było kłótni. Mieli jeszcze dwójkę wspólnych dzieci, ale Stasię traktował jak swoją córkę. Jego młodszy o pięć lat brat Jan przychodził często na ul. Chopina. Ostatnio nawet tu zamieszkał i zameldował się, bo dom na ul. Chopina należał do jego rodziców.

- Jan jest bardzo nerwowy i niecierpliwy, miał kłopoty ze znalezieniem stałej pracy, choć teraz pracuje w zakładach „Boruta” - tak swego brata określał Karol. Powiedział też, że Jan miał ostatnio nieporozumienia ze swoją żoną.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Wydarzenia tygodnia w Łódzkiem. Przegląd wydarzeń 11-18 września 2016 roku

11 października Karol pojechał na targ do Zgierza. Wrócił do domu wozem załadowanym ziemniakami, a potem układał je w kopcu. Natomiast Jan około godz. 10.00 wyszedł z domu. Wrócił przed 12.00. Tłumaczył, że był w „Borucie”, by poszukać zgubioną legitymację. Zjadł ziemniaki z mlekiem i znów wyszedł. Powiedział, że idzie do pracy...

Zbrodniarze skazani na śmierć: 25-letni zabójca prezydenta Łodzi

Matka mężczyzn, Michalina, twierdziła, że Karol dobrze żyje z żoną. Natomiast ma ciągle pretensje do młodszego brata. Uważał bowiem, że Jan za mało pracuje. Kobieta nie zauważyła natomiast, że młodszy syn źle traktuje Stasię. Na końcu śledczy przesłuchali Jana M. Miał 25 lat. Był rozwiedziony. Skończył dwie klasy szkoły podstawowej, był ojcem 4-letniej córki. Miał na koncie wyrok wydany przez Wojskowy Sąd w Szczecinie za dezercję i kradzieże. W 1953 roku skazano go na trzy i pół roku więzienia. Na początku października 1957 roku Jan zaczął pracę w zakładach „Boruta”. Ale już następnego dnia ja rzucił. Tłumaczył, że nie przypadła mu do gustu. Nie mówił o tym rodzinie, bo nie chciał nikogo denerwować. Dlatego udawał, że codziennie chodzi do pracy. Tak naprawdę jeździł do znajomej, Jadwigi. 12 października miał pójść do „Boruty”, choć tam nie pracował. Powiedział, że przyszedł poszukać zgubioną przepustkę. Portier dzwonił do kierownika transportu zakładu i pytał, czy rzeczywiście tu pracuje. Kierownik potwierdził. Jan wszedł na teren „Boruty”. Przepustki nie znalazł i wrócił do domu. Kiedy wyszedł z niego koło południa, nie pojechał do pracy jak mówił, tylko do znajomej. Wrócił wieczorem.

- Stasi nie widziałem cały dzień - zapewniał śledczych. Dodał jednak, że gdy wysiadł z tramwaju na przystanku w Chełmach to spotkał sąsiada. Ten mówił mu o nieszczęściu jakie spotkało Stasię... Kiedy milicjanci zapytali go czy nosi nóż, odpowiedział, że tak.

- Tak jak większość mężczyzn - wytłumaczył. - To mały nożyk w metalowej oprawie, o jednym ostrzu. Ostatni raz obierałem nim kartofle 5 października. Potem włożyłem go do kieszeni i nożyk zniknął.

Milicjantom wyjaśnienia Jana M. wydały się podejrzane. Portier z „Boruty” stwierdził, że nie zgłosił się żaden z pracowników, który szukał zgubionej przepustki. I nie dzwonił do kierownika transportu. Ten zaś przekonywał, że nie zna Miśkiewicza, bo pracował tam tylko jeden dzień. Nie odbierał też żadnego telefonu w jego sprawie. Jedynie Jadwiga, znajoma Jana, potwierdziła, że dniu morderstwa Stasi był u niej, ale przyjechał do niej w piątek, około 17.00. Powiedział jej wtedy o nieszczęściu, które spotkało jego rodzinę. Opowiadał, że zabito jego 12-letnią bratanicę. Miała zginąć w czwartek, około 18..30. Opisał dokładnie, że morderca zadał jej dwie rany, w pierś i gardło. Opowiadał też, że bratowa wysłała dziewczynkę do sklepu, a jej ciało podrzucono pod okna Jana. Ale o zabójstwie dowiedział się od matki dziecka kiedy wrócił do domu. Zwłok dziewczynki nie widział, bo jeszcze żywą zabrało ją pogotowie, ale umarła w drodze do szpitala.

- Opowiadając o tym Jan miał łzy w oczach - mówiła Jadwiga. - Potem do wieczora graliśmy w karty i już nie rozmawialiśmy o morderstwie.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Te zeznania sprawiły, że Jan M. został przesłuchany jeszcze raz. Tym razem nie w charakterze świadka, ale podejrzanego. Mężczyzna przyznał, że od dłuższego czasu między nim a bratem Karolem i bratową, były, jak to określił, nieporozumienia i zgryźliwości. A ich powodem była Stasia... Postawił więc „usunąć” powód konfliktu....

Opowiadał, że w piątek, 12 października był bardzo zdenerwowany. Bratowa pojechała do Zgierza, więc zabrał Stasię do lasu, po suche gałęzie. Dziewczynka chętnie poszła z nim na spacer. Kiedy doszli do gęstych krzaków wyciągnął papierosa, usiadł i zaczął się zastanawiać jak zabić dziewczynkę. Stasia kucnęła koło niego, wtedy zdenerwował się jeszcze bardziej. Chwycił ją za twarz, zakrył buzię, a lewą ręką zadał ciosy nożem. Ułożył ciało dziewczynki na ziemi, ale ta jeszcze żyła. Zadał więc kolejny cios, tym razem w gardło. Zapewnił, że nie zgwałcił bratanicy. Jeśli były ślady wskazujące na gwałt to powstały w czasie szarpaniny. Gdy upewnił się, że Stasia nie żyje, sprawdził czy na ubraniu nie ma śladów krwi, wyrzucił nóż, umył ręce w kałuży i wrócił do domu. Tłumaczył, że nie lubił Stasi, bo była nieposłuszna i go denerwowała...

Po informacjach w gazetach o zaginięciu niebieskich sandałków, zgłosił się na komendę łodzianin, który kupił na Bałuckim Rynku takie buty. Zapłacił za nie nieznanemu mężczyźnie 30 złotych. Były w bardzo dobrym stanie. Kiedy okazano mu kilku mężczyzn, w tym Jana Miśkiewicza, bez wahania wskazał na niego.

W styczniu 1958 roku Jan M. stanął przed Sądem Wojewódzkim w Łodzi. Rozprawę przerwano i skierowano go na badania psychiatryczne. Wznowiono ją wiosną. Jan M. przyznał się do winy, ale stwierdził, że do zabójstwa namawiała go matka Stasi. Ta wszystkiemu zaprzeczyła. Sąd nie dał wiary zeznaniom Jana. 2 czerwca 1958 roku skazał go na karę śmierci. Nie pomogła apelacja, Rada Państwa też nie skorzystała z prawa łaski. 19 marca 1959 roku Jan M. został stracony w łódzkim więzieniu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki