Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbigniew Rybczyński: Wielkie idee nie rodzą się przy biurku [WYWIAD]

rozm. Łukasz Kaczyński
Zbigniew Rybczyński - urodzony w Łodzi w 1949 r. reżyser, operator, artysta multimedialny, laureat pierwszego polskiego Oscara za film "Tango" (Studio Miniatur Filmowych w Łodzi Se-Ma-For).Absolwent Wydziału Operatorskiego PWSFTviT w Łodzi. Pasjonat i twórca technik komputerowych. Realizował teledyski dla takich sław, jak Mick Jagger, Chuck Mangione, Pet Shop Boys, Lou Reed. W 2009 roku powrócił do Polski. Jest szefem artystycznym CeTA we Wrocławiu.
Zbigniew Rybczyński - urodzony w Łodzi w 1949 r. reżyser, operator, artysta multimedialny, laureat pierwszego polskiego Oscara za film "Tango" (Studio Miniatur Filmowych w Łodzi Se-Ma-For).Absolwent Wydziału Operatorskiego PWSFTviT w Łodzi. Pasjonat i twórca technik komputerowych. Realizował teledyski dla takich sław, jak Mick Jagger, Chuck Mangione, Pet Shop Boys, Lou Reed. W 2009 roku powrócił do Polski. Jest szefem artystycznym CeTA we Wrocławiu. Tomasz Hołod/polskapresse
O jego Łodzi, marnotrawieniu pieniędzy, korespondencji z Tuwimem, filmie życia i pracy nad nowoczesną technologią filmową, ze zdobywcą Oscara Zbigniewem Rybczyńskim rozmawia Łukasz Kaczyński.

Jak spogląda Pan na Łódź z perspektywy Wrocławia, z którym związał się Pan teraz, ale i dalszej perspektywy, dzięki latom spędzonym w Stanach Zjednoczonych? Jak widzi Pan wszystkie nasze problemy, spory?

Mam takie odczucie, że jeśli urodziło się w pewnym miejscu, to już do końca jest się z nim związanym w szczególny i głęboki sposób. Mój stosunek do Łodzi jest dualistyczny. Może kogoś urażę, ale Łódź nigdy mi się nie podobała. Z drugiej strony najlepsze wspomnienia, w tym zawodowe, zawdzięczam temu miastu. Tu po wojnie los pchnął moich rodziców. Trwała odbudowa kraju, ojciec był geodetą, mieszkanie dostał w Łodzi. W miejscu gdzie mieszkali w Warszawie stoi dziś Pałac Kultury. Potem ojciec przeniesiony został do Warszawy i tam przeprowadziliśmy się po sześciu latach. Stolicy nigdy nie polubiłem. Ale cała kinematografia, łącznie ze Szkołą Filmową, była w Łodzi. Niemało czasu spędziłem w pociągach. Byłem takim fantastą, że kręciłem bardzo dużo filmów, także w wakacje, gdy Szkoła była zamykana. Miałem nawet do niej klucze. Pracowałem z kolegami i robiłem własne filmy. Pracowałem też przy filmach kolegów. Wreszcie postanowiłem zamienić mieszkanie w stolicy na mieszkanie w Łodzi. Chyba nikt tak nie robił wtedy. Najlepsze wspomnienia pracy i zespołu ludzi wiążą się z Łodzią. Do tego stopnia, że tu ukształtował się mój stosunek do filmu. Wspaniali, fantastyczni byli to ludzie, którzy wytwarzali niesamowitą energię, którą chłonąłem, cały czas tej Łodzi nie lubiąc (śmiech).

Pan chyba w ogóle nie lubi miast.

Cenię przestrzeń i zieleń, raziły mnie więc w Łodzi wszystkie te sczerniałe budynki. Dziś wchodzę do miejsca, gdzie się urodziłem (bo ja urodziłem się w mieszkaniu, nie w szpitalu) i widzę, że klatki schodowej i podwórka od ich zbudowania w latach 20. XX wieku nikt nie remontował. To jednak dość szokujące.

Wiele osób z chęcią wyjechałoby z Łodzi, ale czują, że stale by o niej myśleli...

Najważniejszą rzeczą, jak zawsze w życiu, jest związek przez pracę, którą wykonujemy, zajęcie, któremu się poświęcamy. Wie pan, najpierw pracowałem w Se-ma-forze przy swoich filmach, w ciemnicy, bo do filmów trickowych jest ona niezbędna. Potem w Los Angeles, Nowym Jorku czy gdziekolwiek na świecie zawsze byłem niejako w tym samym studio. Wychodziłem na zewnątrz i tam był inny świat, ale w gruncie rzeczy pozostałem we wnętrzach, w którym robiłem filmy. Czułem się więc jakbym nigdy nie wyszedł z tego pokoju w Se-ma-forze.
Łódź wobec mnie jest bardzo łaskawa, może ja jestem nieco wobec Łodzi niewdzięczny. Odbierając Oscara wypowiedziałem się na temat Solidarności, Wałęsy, stanu wojennego i w "Trybunie ludu" napisano, że dostałem nagrodę "pod stołem" od CIA czy FBI. Jedyne życzenia przysłał mi Andrzej Wajda oraz Towarzystwo Przyjaciół Łodzi i łódzka Szkoła Filmowa. Potem było odsłonięcie Gwiazdy w Alei Sławy, Nagroda Kobro, tytuł honoris causa Szkoły Filmowej, a teraz te miłe związki z Atlasem Sztuki. Od wielu lat słysząc o ambitnych planach miasta, o Nowym Centrum Łodzi, studiu Lyncha, festiwalu Camerimage, Se-ma-forze, który się odrodził - pomyślałem, że filmowa Łódź znowu zaczyna żyć. Po ukończeniu skrzyżowań autostrad, Łódź ma także fenomenalną lokalizację. Ale przyszłość miasta zależy od ludzkiej inicjatywy. Dobre pomysł nie powstają przy biurkach, gdzie zatrudnia się setki ludzi i instaluje setki komputerów. W Europie wydaje się masę publicznych środków na powstawanie tego typu instytucji, w których mają się jakby z rozdzielnika "rodzić" wielkie pomysły. Zawsze za dużymi pomysłami szły indywidualności. One mają koncept, ale w ich wizje trzeba uwierzyć i wesprzeć konkretami - a nie odsyłać "z kwitkiem"

A ja naiwny myślałem, że to tylko polska przypadłość!

To dotyczy całej wspólnoty. Pieniądze publiczne w Europie to wspaniała rzecz, głównie w teorii. Bo będąc błogosławieństwem, stają się przekleństwem. Ilość dotowanych projektów jest tak wielka, tak gigantyczne sumy są na nie wydawane, a tymczasem ich rezultaty są stosunkowo słabe. Idea piękna, ale przejadana.

Na jakim etapie jest Centrum Technologii Audiowizualnych, powstające na bazie wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych? Waszym celem jest opracowanie rewolucyjnej technologii, pozwalającej zrezygnować z postprodukcji przy efektach wizualnych.

Mieliśmy już oficjalne otwarcie z udziałem ministra kultury. Nie wszystkie rzeczy są jeszcze ukończone, ale to już detale. Posiadamy najlepszą i jedyną w tym momencie na świecie technologię do tworzenia filmów za pomocą komputerów i elektroniki. Jesteśmy w fazie pierwszych, praktycznych eksperymentów. Okazało się jednak, że po zakończeniu okresu budowy, obiekt potrzebuje prawdziwego zespołu. Ludzi gotowych do pracy po dwanaście lub czternaście godzin dziennie. Jak na razie, jestem strasznie rozczarowany postawą młodego pokolenia. W połączeniu z wszechobecną biurokracją, która potwornie zwalnia pracę i jest potwornie droga, bierna postawa zespołu nie stwarza dobrych perspektyw. Dlatego chcemy ogłosić ogólnopolski konkurs na podstawowe stanowiska w zespole CeTA. Wymagania są proste: trzeba mieć pasję, niemałą wiedzę i chcieć pracować. Każdy musi być bardzo dobrym programistą systemowym.

Powiedział Pan wcześniej, że Oscara gratulował Panu Andrzej Wajda. To ciekawe w kontekście współtworzonego przez Pana Warsztatu Forum Filmowego, który programowo zwalczał filmowy dorobek Wajdy.
WFF miał swoje fazy. Najpierw były to luźne więzi i wzajemna sympatia osób, które w Szkole Filmowej chciały robić trochę inne rzeczy poza normalnym programem. Każdy z nas własnym sumptem załatwiał sobie taśmę i coś tam robił. Zdecydowaliśmy pokazywać nasze filmy razem. Potem trzeba było trochę na zasadzie jasne zaznaczenia własnej postawy wobec innych pokazać kim się jest. Trzeba było pokazać z czym walczymy i trochę przesadzić, by mocno siebie zaakcentować. Andrzej Wajda był przedstawicielem pewnego kierunku kina. To były działania kontestacyjne. Później nasze drogi się rozstały, powstała grupa, która zaczęła świadomie działać w postaci manifestu, wystaw, happeningów. Mnie już w tej grupie nie było. A potem wszyscy się gdzieś porozchodzili.

Pracując w Se-ma-forze oprócz filmów eksperymentalnych zrealizował Pan "Lokomotywę" do wiersza Juliana Tuwima. Jak to było z korespondencją z poetą?

Mam ten list. Pierwszy jaki dostałem w życiu. Był zaadresowany do mnie i moich dwóch braci. Tuwim pisze w nim, że wydawca obiecał mu, że "Lokomotywa" ukaże się drukiem ponownie, na Gwiazdkę, ale posyła nam maszynopis. A zaczęło się od tego, że mój tata jako geodeta wykładał na Politechnice Warszawskiej. Mieszkaliśmy jeszcze przy dworcu Łódź Fabryczna. Mama wychodziła z nami w wózeczkach po tatę i stojące na peronach lokomotywy parowe na nas, chłopców, robił wielkie wrażenie. Mama próbowała skądś ten wiersz pozyskać, bo wszystkie te "puff", "paff" bardzo nam się podobały. Ale książka nie była dostępna, więc napisała list adresując go "Julian Tuwim. Poeta. Warszawa". Dotarł do niego. A Tuwim przysłał nam przepiękny list. Potem w Se-ma-forze, który popierał eksperymenty filmowe, dyrekcja nakłaniała mnie, że dla dzieci też coś muszę zrobić. Odkładałem to z roku na rok, ale gdy w końcu musiałem go zrobić, wybór mógł być więc tylko jeden.

Od wielu lat za to powtarza się informacja, że pracuje Pan nad własną interpretacją "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa, filmem dla Pana bardzo ważnym.

Pracowałem nad trzema takimi scenariuszami. Każdy zajął mi kilka lat pracy. Ale gdy kończę scenariusz dużego filmu i gdy wiem jak wszystko ma w nim wyglądać, to tracę nim zainteresowanie, bo myślę, że ten film jest już w zasadzie jakoś zrealizowany (śmiech). Zawsze dążyłem do modelu pracy, gdzie obecny jest element eksperymentalny. Co nazywam eksperymentem? To co dzieje się właściwie we wszystkich dziedzinach ludzkiej działalności, gdy trwa poszukiwanie czegoś nowego. Eksperymentem jest dziś np. poszukiwanie leku i pokonanie raka. To miliony eksperymentów, w wyniku których zdobywa się wiedzę i odrzuca to co nie pracuje, albo dochodzi do wniosku, że to było już próbowane i nie ma sensu tego powtarzać. Podobnie jest w sztuce. Nawet w wielkim filmie, który jest celem mojego życia, chcę zostawić ten element nieznanego, który dopiero podczas pracy zyska dookreślenie. I w końcu napisałem taki scenariusz. Niedawno zakończyłem pracę. Trwała pięć lat.

I jak rozumiem film powstanie we wrocławskim studiu?

Opierając się na technologii, która jest tam opracowywana. To studio wykorzystuje bardzo wiele moich wynalazków, metodologię i rozwiązania techniczne, którym poświęciłem kilkadziesiąt lat życia. Teraz jestem na etapie poszukiwania ludzi, z którymi mógłbym ten film zrobić, to znaczy sfinansować go. A to bardzo skomplikowane zadanie. Chciałbym, aby w moim filmie zagrali najlepsi aktorzy z całego świata.

Właśnie, jaki jest Pana stosunek do aktorów? W filmach posługuje się Pan nimi w szczególny sposób.

Nie robiłem specjalnie dużych eksperymentów z aktorem, bo tu nie ma co eksperymentować. Aktor jest współtwórcą filmu. Bez współpracy z dobrym aktorem nie da się dziś zrobić filmu, który przemówi do milionów. Uważam bowiem, że film to jest sztuka masowa, atrakcja na ekranie, która musi fascynować, a przy tym nie powinna być głupia. Aktor jest jednym z najważniejszych "cukierków", które są konieczne, by zrobić film i wzbudzić nim zainteresowanie. Ale tych "cukierków", które są do dyspozycji filmowca, jest cała masa. Dobry reżyser musi je tak zestawić aby powstał unikalny i niepowtarzalny smak - a to jest duża sztuka.

Rozmawiał Łukasz Kaczyński

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki