Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Upały nie są nowością. Męczyły łodzian także przed wojną i po jej zakończeniu

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Łodzianom dokuczały tropikalne upały. Starali się jednak z nimi radzić. Należy pamiętać, że to nie pierwszy raz mieszkańcy miasta walczą z wysokimi temperaturami.

Krystyna Marciniak, emerytowana pielęgniarka, cieszy się, że mieszka na Retkini. Tak jak wielu łodzian nie stać ją, żeby wyjechać na wczasy. Nie ma też działki.

- Na szczęście mam blisko park na Lublinku - mówi. - Uwielbiam to miejsce.

Tak więc pani Krysia codziennie rano wychodzi z domu. Bierze składane krzesło turystyczne, butelkę z wodą mineralną, kilka gazet z krzyżówkami, książkę i idzie na Uroczysko Lublinek. Od kilku lat, odkąd przeszła na emeryturę, tak spędza tu całe lato.

- Mam swoje ulubione miejsce pod wielką płaczącą wierzbą - dodaje. - W pobliżu jest staw. Można podejść, zamoczyć nogi. Ale w taki upał to nawet czasem nie chcę się ruszyć z miejsca. Tu naprawdę jest specyficzny mikroklimat, wspaniałe powietrze. A jakie ptaki mogę tu zobaczyć i usłyszeć! Widziałam jastrzębia. Przylatują grubodzioby, sikorki. Pod wieczór, gdy zrobi się chłodniej, śpiewają pięknie kosy.

Do parku na Lublinku przychodzą także między innymi mieszkańcy Retkini. Kamila Woźniak rozkłada zwykle koc koło stawu i się opala. Pracuje jako szwaczka w prywatnym zakładzie. Tłumaczy, że ma teraz urlop, więc wykorzystuje chwilę, by się poopalać.

- Byliśmy z mężem i dziećmi kilka dni u rodziny w Czarnocinie - mówi Kamila. - Ale za długo u rodziny siedzieć nie można. Mąż wrócił do pracy, a ja przychodzę tu z kocem. W weekend byliśmy też nad stawem w Arturówku. Tylko syn siedział za długo na słońcu, więc teraz trochę choruje. Został z babcią, a ja nie chciałam siedzieć w domu. Szkoda lata, bo w poniedziałek wracam do pracy.

Urlop na Zdrowiu

W parku na Zdrowiu najchętniej wypoczywają emeryci, matki z dziećmi, babcie z wnukami. Stefania Jagiełło i Mirosława Kowalik właśnie wracają do domu po kilkugodzinnym siedzeniu na ławce, pod drzewem, w parkowym cieniu. Na Zdrowie przychodzą codziennie. Nawet w upały.

- To nasz jedyny urlop - śmieją się. - Dobrze, że mamy ten park blisko domu. Mieszkamy w okolicy ulicy Kasprzaka, więc przejdziemy spacerkiem, albo podjedziemy te kilka przystanków autobusem.

Emerytki mówią, że o wczasach mogą tylko pomarzyć. Stefania Jagiełło była na nich ostatnio 17 lat temu.

- Znajomi jechali do Sielpi, więc była okazja i się z nimi zabrałam - wspomina. - Pięknie było. Dużo lasów, staw. Teraz to o takim wyjeździe nawet nie marzę. Emerytura mała, nie ma z czego odłożyć, a jeszcze trzeba pomóc dzieciom...

Mirosława Kowalik może się pochwalić, że na wczasach była dwa lata temu.

- Dzieci zabrały mnie na tydzień do Niechorza - dodaje. Jej koleżanka wspomina, że kiedyś były lepsze czasy dla wypoczynku. Kiedy pracowała w zakładach „Polmerino” organizowano różne wycieczki.

- Oczywiście zakłada dopłacał do wyjazdu, więc podróżowało się za grosze - opowiada Stefania Jagiełło. - Co roku jeździłam na pięć dni na grzyby w Zielonogórskie. Dziś została nam ta ławka w parku.

Kilkaset metrów dalej na ławeczce przysiedli Eugenia Garusik i Józef Szczepański. Na Zdrowiu można spotkać ich prawie codziennie.

- Mieszkamy na Karolewie, więc do parku spacerkiem się dojdzie, a tu przynajmniej w chłodzie można posiedzieć - tłumaczą. Józef Szczepański twierdzi, że ma 1200 zł emerytury i nie ma za co jechać na wypoczynek poza miastem.

- Poza tym od siedemnastu lat jestem wdowcem i nawet nie mam z kim jechać - dodaje emerytowany pracownik „Vigopromu”. - Ostatni raz byłem na wczasach w Mikoszowie koło Gdańska. Żona wtedy żyła. Z „Cefarmu pojechaliśmy. Przez kilka lat miałem działkę pracowniczą w Łodzi, którą dostałem od szwagierki. Ale zaczęli coś tam budować i działki już nie mam...

Eugenia Garusik też z powodu finansów nie myśli o wyjeździe za Łódź. Najwyżej pojedzie na kilka dni na działkę do synowej. Na wczasach ostatni raz była ponad trzydzieści lat temu.

- W Łebie - opowiada. - Mieszkaliśmy w dawnej willi Geringa. Stała nad samym morzem. Tak blisko, że jak nadeszła duża fala, to uderzała w budynek. Byłam jeszcze dwa razy w Zakopanem, ale dawno, syn był jeszcze mały.

Inny sposób spędzenia lata w mieście wybrało kilku starszych panów. Siedzą przy stoliku i grają w proweransa. Obok dwóch kolejnych rozgrywa partię w warcaby. Kilku innych im kibicuje.

- Przychodzimy na Zdrowie codziennie - mówi starszy, łysiejący mężczyzna, który nie chce się przedstawić. - Przyjeżdżamy tu z całej Łodzi. Z Teofilowa, Retkini, Kozin. Ja to jestem weteranem, bo przychodzę od 1967 roku! W te upały to choć można tu trochę w cieniu posiedzieć.

Grając w karty mężczyźni wspominają jak w parku wypoczywało się przed laty. Jeden z nich mówi, że na Zdrowiu spędzał każdą niedzielę.

- No bo soboty były pracujące - opowiada. - Już o dziewiątej wychodziło się z domu. Rodzice pakowali do toreb bigos, kotlety schabowe, lali do butelek herbatę i jechało się tramwajem nr 9 na Zdrowie. Siedziało się tu do wieczora. Pływało kajakami po stawie...

- Nie na Zdrowie, tylko do Manii Las - prostuje łysiejący mężczyzna. - Tak przynajmniej mówiło się u mnie w domu. Też tu chodziliśmy na niedzielę. W miejscu gdzie znajduje się dziś „Fala” wszyscy się opalali. A jak byłem kawalerem, to chodziłem na potańcówki nad staw, tam gdzie jest teraz bar piwny. Zawsze grała orkiestra...

Teraz jednak wszyscy narzekają na upały. Wysokie temperatury były też uciążliwe dla dawnych mieszkańców Łodzi. Tak jak dziś wszyscy na nie narzekali, ale też starali się z nimi radzić.

Fala upałów w Łodzi

Taka fala upałów ogarnęła Łódź na przełomie czerwca i lipca 1935 roku. W cieniu notowano 34 stopnie Celsjusza.

„Normalny ruch uliczny został podczas upałów zmniejszony” - pisano w łódzkich gazetach. - „Kto nie ma nic pilnego do załatwienia niech czeka aż zajdzie słońce i nadejdzie ochłodzenie”.

Zauważano, że z upałów cieszyły się lodziarnie i fabryki napojów chłodzących. Te ostatnie zaangażowały trzy razy więcej robotników niż zwykle. Ubolewano nad losem pracowników umysłowych, którzy musieli siedzieć w ciasnych biurach, a na dodatek w garniturach. Wszyscy współczuli też inkasentom, listonoszom, a także robotnikom zatrudnionym przy robotach brukarskich i na plantacjach. Upały doprowadziły też do licznych porażeń słonecznych wśród łodzian...

Natomiast w licznych lokalach gastronomicznych Łodzi pojawili się kontrolerzy. Dziś cel ich wizyty może bardzo dziwić. Sprawdzano bowiem jakiego lodu używa się do napojów i potraw.

„Do użytku wewnętrznego, a więc chłodzenia napojów, lemoniad, czy zup może być używany tylko lód sztuczny” - ostrzegali łodzian dziennikarze. - „Lód naturalny nie może być podawany w celu chłodzenia napojów. Lód sztuczny ma lekko różowy kolor, więc łatwo go rozpoznać”.

Dwa lata później, też w lipcu, wprowadzono nowe zarządzenie, które przyprawiło o zawał serca nie jednego właściciela restauracji czy kawiarni w Łodzi. Musieli założyć w swych lokalach umywalnie z urządzeniem do suszenia rąk.

„Stoły do spożywania posiłków muszą być zawsze czyste” - można było przeczytać w zarządzeniu. - „I jeśli nie są sporządzone z materiału łatwo zmywalnego, muszą być zawsze nakryte świeżym obrusem. Gotowe do spożycia potrawy, ciastka, owoce i słodycze muszą być zabezpieczane przed owadami i zanieczyszczeniem. Kuchnie muszą być wymalowane olejno, podłoga winna być gładka, bez szczelin, z nieprzepuszczalnego materiału. Pracownicy zatrudnieni w zakładach gastronomicznych muszą posiadać świadectwa lekarskie, że są całkowicie zdrowi”.

Jednocześnie przypominano, że za nieprzestrzeganie tych przepisów grożą surowe kary. Od 1 lipca łódzkie restauracje i kawiarnie mieli odwiedzać kontrolerzy...

„Sahara, Sahara!” - tak mówili łodzianie w lipcu 1930 roku. - Takiego upału jeszcze nie było. Prasa zauważała, że niebo nad Łodzią było „rozpalone do białości”.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE...

„Leciały z niego strugi żaru na nielicznych łodzian, którzy pozostali w mieście” - pisały łódzkie gazety. - „Na deptaku zgoła niezwykły widok. W godzinach od 12.00 do 15.00, to jest w porze, w której zazwyczaj przez ulicę Piotrkowską z hukiem przepływa rzeka ludzi, wczoraj w niedzielę było zupełnie pusto. Pozostały tylko kamienne brzegi domów, a nurt jakby wyparował pod wzmożonym działaniem słońca. Już od samego rana zapełnione były za to podmiejskie pociągi. Kto tylko mógł umykał z tego strasznego miasta, w którym silniejszy upał równa się katastrofie żywiołowej. W kinach, kawiarniach oczywiście puchy. Nawet w tzw. salonach chłodzących frekwencja była niska”.

„Cała Łódź” była oczywiście poza Łodzią. W Wiśniowej Górze, Poddębiu, Żakowicach i innych podmiejskich letniskach zatrzęsienie było niesłychane. Na wyścigach w Rudzie Pabianickiej również nienotowane dotąd przeludnienie. Najlepszy „interes” na tym upale zrobili szoferzy, bo wozili łodzian bądź za miasto, bądź na zawody hippiczne...

Informowano, że przepełnione były też łódzkie parki, ogrody. Trudno było w nich znaleźć wolną ławkę. Nie każdy bowiem mógł sobie pozwolić na wyjazd z Łodzi. Pod wieczór, gdy upał zelżał, łódzkie ulice zapełniły się tłumami spacerowiczów. Do miasta wracały też przepełnione tramwaje i pociągi podmiejskie...

Tropikalne upały zapanowały też w Łodzi w 1936 roku. Podobno tak wysokiej temperatury nie notowano od kilku lat. Ustawione w cieniu termometry wskazywały 35 stopni Celsjusza. Skarżono się, że nawet noc nie przynosiła ukojenia. Upały sprawiły, że odnotowano kilkanaście przypadków porażeń słonecznych.

„Najwięcej na plażach miejskich i podmiejskich” - informowano. - „Głównie cierpiały kobiety, które nawet w stanie ciężkim zostały przewiezione do domów. Odnotowano też sześć wezwań do omdleń i zasłabnięć na skutek gorączki. Poszkodowani rekrutowali się przeważnie ze sfer robotniczych. Głodni i niewypoczęci, słabnący jeszcze bardziej w czasie pracy, padali na ulicy podczas upału”.

Jaka była pogoda w Łodzi

Jeszcze cieplej było w Łodzi w sierpniu 1937 roku. Temperatura miała sięgać 39 stopni Celsjusza!

„Ulicami snuli się ociężali przechodnie” - odnotowała „Ilustrowana Republika”. - „Największe skupienie było po cienistej stronie jezdni. Strona słoneczna była jakby wymieciona. Trudno się dziwić. Żar działał na wszystkich wybitnie osłabiającą. Słońce przyprawiało o bóle i zawroty głowy. Przed budkami z wodą sodową stały duże ogonki. Oczywiście napoje chłodzące i lody przynoszą chwilową ulgę, bynajmniej nie przyczyniają się do zaspokojenia pragnienia. Jedynym właściwym środkiem jest gorąca herbata z cytryną. Ale herbata nie działa doraźnie, nie przynosi tego upragnionego uczucia chłodu, tak pożądanego w czasie upałów”.

W upalne dni w przedwojennej Łodzi wielkim powodzeniem cieszyła się woda sodowa. Dla niektórych był to znakomity letni interes.

„Pół Łodzi sprzedaje wodę sodową, a drugie pół ją pije - żartowano w mieście. Jednocześnie podkreślano, że łodzianie nauczyli się pić wodę sodową. Zaznaczano też, że w mieście powstały liczne wytwórnie tej wody.

„Łodzianie wypijają niezliczone ilości tej wody” - zaznaczała „Ilustrowana Republika”. - „Tam gdzie był sklep z nabiałem wyjęto szybę i urządzono uliczną sodowiarnię. Sodowiarnie pojawiają się w dawnych aptekach, księgarniach, sklepach galanteryjnych”.

Upały sprawiały, że fatalne warunki sanitarne panowały na łódzkich bazarach i targowiskach. Reporterzy przedwojennych gazet odbyli rajd po „Górniaku”, Zielonym Rynku. Pisali potem, że wokół przywiezionych prosto ze wsi artykułów spożywczych, a więc mleka, sera, jajek, wędlin kłębiły się roje much.

„Nikt nie stosuje żadnych zasad sanitarnych” - użalał się jeden z dziennikarzy „Ilustrowanej Republiki”. - „Dokładnie wszystko jest otwarte. Osiada na tym kurz unoszący się z niepolewanego placu, osiadają muchy roznoszące zarazki chorobotwórcze. Płachty, na które wysypuje się towar z koszów jest tak brudny, że człowieka ogarnia obrzydzenie. Szczególnie przy straganach z pieczywem dzieją się rzeczy wręcz nieprawdopodobne! Pieczywo trzeba zaprezentować w kurzu, brudzie, spiekocie! Po kilku godzinach chleb i bułki wręcz lepią się od brudu”.

Tymczasem na początku lat trzydziestych narzekano, że w upalne, letnie dni łodzianie nie mają się gdzie ochłodzić. Jest za mało miejskich plaż. Dochodziło do tego, że policja musiała rozpędzać tłumy, które chciały się wykąpać w stawie na terenie budowanego na Zdrowiu Parku Ludowego. Prasa zauważała, że największą bolączką miasta jest brak miejsc do kąpieli. Przyznawano, że jest wiele przyfabrycznych stawów, ale woda w nich żółta, stęchła, unoszą się nad nią wyziewy i opary. Z kolei stawy podmiejskie maja dno pełne zdradzieckich dołów. Łatwo się w nich utopić.

„Jedyny możliwy do kąpieli staw mieści się na terenie budującego się Parku Ludowego” - zauważał „Express Wieczorny Ilustrowany”. - „Ale staw nie jest w stanie pomieścić kilkunastu tysięcy ludzi, którzy przychodzą się tu wykąpać w letnie dni. W przyszłości przy tym stawie ma być urządzona plaża, ale trudno sobie wyobrazić jak będzie wyglądała. Przede wszystkim nasuwa się pytanie kto będzie miał prawo z niej korzystać, bo z góry można przypuszczać, że nie znajdzie się miejsce dla wszystkich chętnych. Wprowadzi się więc pewnie bilety na plażę. Wytworzy się tego rodzaju sytuacje, że kto będzie miał pieniądze będzie mógł się wykąpać, a biedni tylko z daleka będą mogli się przyglądać kąpiącym. W Parku Ludowym przeznaczonym w pierwszym rzędzie dla szerokich rzesz przebywających latem w mieście takie rozwiązanie sprawy jest nie do pomyślenia”.

Upały panowały też w 1930 roku. To sprawiło, że rolnicy podłódzkich wsi narzekali na suszę. Mimo tego zapewniano, że zboża nie powinno zabraknąć. „Żyta zbierze się powyżej średniej, ale gorzej jest z pszenicą, na zbiorach której odbiła się susza” - informowała prasa. - „Na skutek suszy ucierpiał też owies. Szybciej dojrzewa jęczmień, ale będzie gorszej jakości. Będzie też mniej ziemniaków i buraków. Susza sprawiła, że ziemniaki zwiędły niemal zupełnie. Odbije się też na jakości owoców”.

Upały doskwierały też po wojnie. Jednym z najcieplejszych lipców w historii Łodzi i okolic był ten z 1963 roku. Wtedy temperatura sięgnęła 36 stopni Celsjusza, co przez wiele lat było łódzkim powojennym rekordem. „Susza daje się we znaki nie tylko w rolnictwie” - pisał w lipcu 1963 roku „Dziennik Łódzki”. - „Również w mieście lada wietrzyk wznosi tumany kurzu”.

Upały sprawiły, że na łódzkie ulice wyjechało 50 polewaczek, ale i to było za mało. Walka z kurzem na ulicach była mało skuteczna. Jednocześnie podkreślano, że polewanie jest bardzo kosztowne. „Poza tym MPO może czerpać wodę tylko z czterech wyznaczonych hydrantów miejskich” - wyjaśniono. - „Pozostałe źródła zaopatrzenia to głównie lokalne studnie i baseny zakładów pracy. Te ostatnie często same cierpią na brak wody i niechętnie się nią dzielą...”

Zobacz też: Autokar z jednorożcem szuka nowych łodzian

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki